Gwiazdorsko obsadzony film o historii FIFA miał poprawić jej fatalną, zniszczoną przez afery korupcyjne reputację. Dlatego sama go sfinansowała, a prezes Sepp Blatter doglądał scenariusza. Niestety, nikt nie chce go oglądać.
FIFA musiała wyłożyć pieniądze, bo nikt inny nie wyrzuciłby 25 mln dol. na realizację pomysłu już w zaraniu absurdalnego – opowieści o działaczach sportowych. Do współudziału w produkcji „United Passions” („Unia namiętności”) udało się doprosić jeszcze jedynie kapitał z Azerbejdżanu, oskarżanego o łamanie praw człowieka reżimu, który usiłuje upiększać swój wizerunek poprzez piłkę nożną. Płaci za reklamę na koszulkach Atletico Madryt, współpracuje biznesowo z Manchesterem Utd.
FIFA musiała zapłacić także po to, by na ekranie jej prezes ujrzał w sobie – i w całej organizacji – samo dobro. Jak wiadomo, mainstreamowe media z całego świata widzą w niej raczej samo zło. Kiedy działacze wybierają gospodarza swojej sztandarowej imprezy – mundialu – to mają głosować wyłącznie pod wpływem wyłudzonych łapówek. Kiedy już gospodarza wybiorą, to mają wymuszać na nim ustępstwa, które sprawią, że na turnieju nie zarabia nikt poza FIFA. A kiedy Sepp Blatter odezwie się publicznie, to komentatorzy albo płoną z oburzenia, albo szydzą. W oczach opinii publicznej futbolem rządzi mafia.
Reżyser Frédéric Auburtin daje temu odpór, choć sam utrzymuje, że próbował „być sprytny” i przemycić „sceny ironiczne”. Chciał ponoć stworzyć dzieło znajdujące się w pół drogi między propagandowymi nazistowskimi dokumentami Leni Riefenstahl (wybitnymi formalnie) a demaskatorskimi filmami Michaela Moore’a.
Efekt jest kuriozalny, choć główne role przyjęli renomowani aktorzy. Blattera gra Tim Roth, znany m.in. z filmów Tarantino i Greenewaya; poprzedniego szefa FIFA Joao Havelange’a – Sam Neill, rozpoznawany ponad granicami od sukcesu „Fortepianu” Jane Campion; inicjatora zorganizowania mundialu – Gérard Depardieu, skompromitowany romansem z Putinem i przyjęciem rosyjskiego obywatelstwa dla ucieczki przed francuskimi podatkami. Auburtin próbuje nadać dramaturgię służbowym spotkaniom, kolacjom i negocjacjom działaczy – z takich scen składa się film – więc atakuje nas patetyczną muzyką, gdy np. zapada decyzja, że futbolowe federacje krajowe zrzeszą się w międzynarodową. Albo raczy mającymi szarpać emocje wzniosłymi dialogami, jak ten po przedstawionym jako rewolucyjny pomyśle Rimeta, by zorganizować MŚ: – Ten człowiek jest szalony. – Nie, on jest wizjonerem.
Wizjonerem jest także Blatter. Wizjonerem, a także zaangażowanym ideowcem, który marzy o naprawianiu świata. Grać mają wszyscy bez względu na kolor skóry. Ludzie potrzebują nadziei i dają im ją herosi w typie Pele-go. Futbol pociesza tych, których dotknęła tragedia. Blatter wzrusza się etiopskimi dziećmi kopiącymi piłkę w strojach Adidasa i gaszącymi pragnienie Coca-Colą – oto siła pozyskanych przez niego sponsorów! Blatter wypłaca pensje podwładnym z własnej kieszeni, gdy w kasie FIFA brakuje pieniędzy. Wreszcie Blatter ostrzega współpracowników, że nie będzie tolerował „najdrobniejszych naruszeń zasad etycznych”.
Świątobliwym działaczom FIFA przeciwstawieni są Anglicy, których prasa w realnym świecie najradykalniej krytykuje szefa światowej piłki. Jeśli pojawiają się na ekranie, to widz się wzdryga. Są albo wyniosłymi lordami – wulgarnymi, o Francuzach mówiącymi „cholerne żabojady” – którzy gardzą wszystkim, co się dzieje za kanałem La Manche, albo rasistami, którzy nie pojmują, jakim cudem Zulusi – „głupi” i „niezdyscyplinowani” jak wszyscy Afrykanie – mieliby umieć grać w piłkę, „subtelny sport wynaleziony przez białych”. Co koresponduje z niedawnymi słowami Blattera oskarżającego wyspiarzy o rasizm, gdy krytykowali oddanie Kataru organizacji MŚ w 2022 r. Film pomija zresztą dwie dekady rządów obu powojennych angielskich szefów FIFA – Arthura Drewry’ego i Stanleya Rousa.
„Guardian” pisał, że Blatter osobiście poprawiał scenariusz. Reżyser przyznaje tylko, że wielokrotnie konsultował ze Szwajcarem jego treść. A Tim Roth mówił w „Timesie”, że pytał, dlaczego nie ma w nim słowa o korupcji, i że potem grą aktorską starał się pewne rzeczy „zasugerować” – „na tyle, na ile się dało”. Natomiast FIFA reklamowała dzieło jako „próbę bezpośredniej komunikacji z fanami, by ci lepiej zrozumieli jej pracę”.
Kosztował ją ten hagiograficzny projekt tyle, ile wydaje rocznie na „Gol”, program wspierający rozwój futbolu w najbiedniejszym krajach. Zawiedli tylko dystrybutorzy i widzowie. Choć film miał premierę podczas festiwalu w Cannes, udało się go sprzedać tylko do kin w Rosji, Azerbejdżanie, Słowenii, Serbii, Szwajcarii, na Ukrainie i Węgrzech. Zarobił niespełna 200 tys. dol., czyli nie zwrócił się nawet w jednym procencie. Nawet całkiem darmowy zwiastun na YouTubie zebrał jedynie 173 tys. wyświetleń.
PS Specjalne podziękowania za pomoc w przygotowywaniu tekstu dla małego misia.