Wyobrażacie sobie, że mistrzem Polski zostają piłkarze klubu należącego do PZPN? Wzdrygacie się na widok tzw. sztucznego futbolowego tworu, czyli drużyny bez zwycięskich tradycji, na którą znienacka spada szmal obrzydliwie bogatego inwestora, zazwyczaj zagranicznego? To posłuchajcie opowieści o Western Sydney Wanderers, najnowszym zwycięzcy azjatyckiej Ligi Mistrzów.
Obcych naleciałości właścicielskich nie ma. Ale nigdy nie wystawił wychowanka, bo nigdy nikogo nie wychował. Przed dwoma laty jeszcze nie istniał. Pomysł, by założyć klub, pojawił się, gdy liga australijska – zorganizowana na wzór amerykański, zamknięta, nikt z niej nie spada – straciła jednego z dziesięciu uczestników i potrzebowała go zastąpić. Przeprowadzono społeczne konsultacje, zwieńczone internetowymi plebiscytami, w których kibice wybierali klubowe barwy, herb, stadion, preferowany styl gry, a nawet wyznawane wartości. Głosowanie wyłoniło też nazwę – „Wanderers” zdystansowali „Athletic”, „Strikers”, „Wolves” i „Rangers”. A ponieważ nie udało się znaleźć chętnych do finansowania klubu, to jego właścicielem została australijska federacja.
W pierwszym sezonie średnia frekwencja przekroczyła 12 tys. widzów, w drugim wzrosła do blisko 15 tys. Kibice w 80. minucie każdego meczu odwracają się plecami do boiska i „robią Poznań”, by upamiętnić pierwszy w historii kraju oficjalny mecz piłkarski, który rozegrano na ich stadionie – Paramatta – w 1880 roku.
Drużynę przejął Tony Popović. Były reprezentant Australii, trenerski debiutant, który rozwiązał kontrakt z Crystal Palace, gdzie pełnił funkcję asystenta. Zatrudnił wielu graczy anonimowych nawet w swoim kraju, najbardziej znane nazwisko miał weteran Shinji Ono – japoński uczestnik mundiali, wybierany w przeszłości na gracza roku w Azji. Kontrakty w Sydney podpisali również: niskoligowy włoski piłkarz Iacopo La Rocca, niskoligowy niemiecki piłkarz Jérome Polenz, nieznany holenderski Etiopczyk Youssouf Hersi, nigdy niepowołani do kadry narodowej Chorwaci Mateo Poljak i Dino Kresinger, naturalnie wszyscy brani za darmo. Oni i inni, głównie trzeciorzędni piłkarze stworzyli drużynę, która w swoim inauguracyjnym sezonie zdobyła wicemistrzostwo kraju.
W kolejnym tę pozycję utrzymała, jednak przede wszystkim zadebiutowała w Lidze Mistrzów. Azjatyckiej. Australijczycy przyłączyli się do sąsiedniego kontynentu, bo mieli dość kuriozalnych meczów z drużynami z wysepek Pacyfiku, które zatoną jutro lub pojutrze, ale na razie kopią piłkę – matką wszystkich tych dziwów było zwycięstwo nad Samoa Amerykańskim 31:0. Najwyższe w historii zarejestrowane przez FIFA. Piłkarze z Sydney latali zatem na mecze do Japonii, Chin, Korei Południowej oraz Arabii Saudyjskiej i jeśli zliczyć wszystkie przemierzone odległości, to ponadtrzykrotnie oblecieli Ziemię wzdłuż równika. Trener Popovic postanowił zainwestować w te rozgrywki całą energię, w krajowych rozgrywkach jego drużyna leży na dnie tabeli.
Na boiskach LM cierpiała. Nigdy nie uchodziła za faworyta – trochę jak Grecja drepcząca po sensacyjne złoto Euro 2004. W debiucie piłkarze z Sydney ulegli 1:3 koreańskiemu Ulsan Hyundai, potem ponieśli jeszcze jedną porażkę w rundzie grupowej. Przegrywali mecze w 1/8 finału i ćwierćfinale. A w dwumeczach półfinałowym i finałowym – przetrwali je bez straty gola! – bohaterem został 39-letni bramkarz Ante Covic, wybrany na najlepszego zawodnika całych rozgrywek. Rozstrzygający o ostatecznym triumfie rewanż w Rijadzie, stolicy Arabii Saudyjskiej, był wyładowany złymi emocjami. Gospodarze – Al-Hilal, jeden z najbardziej utytułowanych azjatyckich klubów – wściekali się na sędziego, który rzeczywiście mylił się na ich niekorzyść. Sfrustrowany Napastnik Nasser Al-Shamrani kopnął i opluł obrońcę Matthew Spiranovicia.
Zanim zaczęła się gra, rumuński trener faworytów Laurentiu Reghecampf nazwał rywali „małym klubikiem”, a lokalni dziennikarze pytali, czy nie drżą przed grą z niezwyciężonym u siebie Al-Hilal. Restrykcyjne przepisy wizowe – Saudyjczycy nie wpuszczają samotnych kobiet, osób żydowskiego pochodzenia i tych, którzy kiedykolwiek odwiedzili Izrael etc – sprawiły, że na trybunach usiadło tylko 14 przyjezdnych fanów. Zwycięzcy podnosili puchar na niemal pustym stadionie, bo przed ceremonią opuścili go kibice gospodarzy (wyłącznie mężczyźni). Wcześniej ten 65-tysięczny obiekt był oczywiście wypełniony.
Australia zwariowała. Publicyści podkreślają, że piłkarze nie byli najlepsi, lecz okazali się najsilniejsi – fizycznie i psychicznie – a zarazem ogłaszają w uniesieniu, że cały kraj dopiero teraz naprawdę poczuł się częścią Azji. Że „nic już nie będzie takie samo”. Że granice możliwości piłkarzy Sydney wyznacza tylko ich własna wyobraźnia.
Klub już nie należy do krajowej federacji, wiosną przejęło go konsorcjum z biznesmenem Paulem Ledererem na czele. W całej historii futbolu nie znajdziemy prawdopodobnie innego, który rozpocząłby swoje istnienie tak spektakularnie. Za miesiąc Sydney Wanderers wystąpią w klubowych mistrzostwach świata. Jeśli przetrwają ćwierćfinałowy mecz z meksykańskim Cruz Azul, w półfinale zmierzą się z Realem Madryt.