Czyżbyśmy wreszcie doczekali się klubu piłkarskiego, który zwycięstw w europejskich pucharach nie zawdzięcza pojedynczemu zrywowi, lecz planowi pozwalającemu wierzyć, że jego akcje będą już tylko rosły?
Udane polskie popisy w europejskich pucharach XXI wieku dostarczały dotąd niezapomnianych wzruszeń. Kiedy wzleciała Wisła Kraków, to wbijała po cztery gole firmom o renomie Schalke i Parmy. Kiedy poszedł w jej ślady Lech Poznań, to opierał się Juventusowi i Manchesterowi City. A kiedy Moskwę podbijała Legia według Macieja Skorży, to po dreszczowcu – zaczęło się od 0:2, zwycięska bramka padła w doliczonym czasie gry.
Od obecnej Legii, która błyskawicznie awansowała do 1/16 finału Ligi Europejskiej, nie dostajemy gęsiej skórki. Wygrywa minimalnie, w fazie grupowej oddaje mniej strzałów i rzadziej trzyma piłkę niż rywale (ich klasa nie zwala zresztą z nóg), a przede wszystkim jest pierwszą wśród wymienionych drużyną zabezpieczaną przez szczelną, stabilną obronę. Gdyby nie czwartkowa akrobacja Wasyla Kobina, byłaby dziś jedynym uczestnikiem Ligi Europejskiej z nietkniętą bramką. Ostatecznie poprzestała na 644 minutach bez straconego gola, co jest pucharowym rekordem kontynentu w całym bieżącym roku. I ewenementem we współczesnym polskim futbolu – przeżywającym czasami uniesienia ofensywne, lecz przewlekle niedomagającym defensywnie (m.in. z powodu naszych tradycyjnych kłopotów z organizacją gry).
Zdumiewającą konsekwencję warszawiaków – lodowatych zawodowców od beznamiętnego wykańczania kolejnych przeciwników – udowadnia kaskada liczb. Sezon rozpoczynali na 124. miejscu w rankingu UEFA, a wspięli się już na 81., najwyższe polskiego klubu od dekady. Całą polską ligę wciągnęli na pozycję 19., również najwyższą od blisko dekady. Jeśli utrzymają tempo, mają szansę na rozstawienie w każdej rundzie eliminacji przyszłorocznej Ligi Mistrzów. Kontrolują właściwie każdy mecz, wreszcie wyglądają też na pewnych siebie, świadomych własnych atutów, realizujących precyzyjny plan. I nie zależą od jednostek, czego dowiedli po kontuzji Miroslava Radovicia. Nawiasem mówiąc, jesień tego ostatniego uzmysławia, jak skrajną politykę kadrową prowadzi trener Henning Berg – zanim serbski atakujący zaniemógł, przebywał na boisku przez ledwie 43 proc. czasu legijnej gry w ekstraklasie. Odpoczywał więcej niż jakikolwiek lider rozpoznawalnej drużyny w Europie. Czyżby to była niezamierzona korzyść z tzw. ligowej reformy – umożliwienie mistrzom Polski inwestowania pełnej energii w rozgrywki międzynarodowe?
Norweski trener żongluje nazwiskami z bezprecedensową u nas gwałtownością. Wypuścił już na boisko 32 piłkarzy (następne pod tym względem Górnik Zabrze i Jagiellonia – 26), przez ponad 80 proc. czasu grali tylko Jakub Rzeźniczak i Ivica Vrdoljak. To wywołuje kontrowersje – jak odfajkowany rezerwami mecz o Superpuchar Polski – ale też świadczy o myśleniu strategicznym, towarze w nadwiślańskim futbolu deficytowym.
Planowanie wykraczające poza następny mecz widzimy na wielu poziomach. Wcześniejsze europejskie przygody były zrywami, niepopartymi ruchami dającymi nadzieję na przyszłość – właściciel Wisły sponsorował drużynę seniorów, ale zaniedbywał klub i wpędzał go w permanentny menedżerski chaos; Lech maniacko oszczędzał; poprzednia Legia po sukcesach w LE wyprzedała zimą kluczowych piłkarzy. Teraz w Warszawie trwa i ekspansja marketingowa (37 mln zysku w 2013 roku, wynik w lidze absolutnie bezprecedensowy), i sportowa, którą ilustruje plan wzięcia 40 mln zł kredytu, by zbudować nowoczesne centrum treningowe. Co więcej, rosnąca ostatnio wartość rynkowa polskich ligowców pozwala wierzyć, że jeśli eksportowy rekord ekstraklasy – 5,25 mln euro za Adriana Mierzejewskiego – nie zostanie pobity dzięki transferowi Michała Żyry, to może uda się z Ondrejem Dudą.
Klub zdaje się zatem działać jak drużyna Berga. Nie nagłymi zrywami, lecz metodycznie. A okoliczności dynamicznemu rozwojowi sprzyjają – choć nie ma co marzyć o ściganiu zachodnich bogaczy, to na terytorium byłego bloku socjalistycznego nie do doścignięcia są tylko kluby finansowane przez oligarchów z Rosji i Ukrainy. Całej reszcie – spójrzmy na stadion, sytuację gospodarczą w kraju, potencjał Warszawy etc – rzucić wyzwanie trzeba, wręcz wypada. To powinien być długofalowy cel Legii – urosnąć do największego klubu w regionie.