Kiedy w 2005 roku przeprowadzałem w Belgradzie wywiad z Nikolą Grbiciem, rozgrywający siatkarskiej reprezentacji Serbii – wybitny, mistrz olimpijski i multimedalista innych imprez – wyjarał podczas rozmowy kilka papierosów. A nazajutrz wytruchtał na boisko i poprowadził drużynę do zwycięstwa nad Polską w turnieju finałowym Ligi Światowej. On w trakcie gry poruszał się stosunkowo niewiele, nie potrzebował też wybijać się pod sufit, by możliwie wysoko sięgnąć piłki w ataku, więc trochę substancji smolistych kariery mu nie złamało.
Do popalających futbolowych bramkarzy też przywykłem. Ich widok razi – razi mnie nawet sportowiec reklamujący śmieciowe żarcie albo gazowane słodopoje – ale zdaję sobie sprawę, że nie uprawiają dyscypliny wytrzymałościowej. I kiedy przeczytałem o papierosie w ustach Wojciecha Szczęsnego, właściwie rozumiałem logikę wydarzeń. Polski bramkarz odreagowywał po przegranym meczu z Southampton, w którym spartaczył wszystko, co mógł spartaczyć, po czołach kopali się również obrońcy, więc niemal każde wrzucenie piłki w pobliże pola bramkowego Arsenalu działało jak wrzucenie granatu. A w londyńskim klubie na paleniu nakrywano już – i to niejednokrotnie – nawet Jacka Wilshere’a, czyli piłkarza zasuwającego po całym boisku, zobowiązanego dbać o sterylną czystość płuc.
Nikotynowego incydentu Szczęsnego nie pozwalają zbagatelizować przede wszystkim szczególne okoliczności. Wilshere folgował sobie w pełni wakacyjnego leniuchowania – sfotografowano go w zatłoczonym basenie w Las Vegas – tymczasem Polak zapalił zaraz po meczu, pod prysznicem, pod nosem Arsène’a Wengera. Nosem wyczulonym, francuski trener słynie z nabożnego, wręcz obsesyjnego stosunku do sportowego trybu życia. Zionąć w twarz takiemu maniakowi?! Śmierdzi to świadomą prowokacją, naturalnie przy założeniu, że bramkarza nie znieprzytomniła jakaś odmiana pomroczności jasnej. I przy niechęci do sugerowania, że niektórym chłopcom Wengera jest u szefa zbyt cieplutko.
Nie zamierzam rozdmuchiwać pojedynczego epizodu do pożaru, chętnie potraktuję go natomiast jako pretekst, by zadać pytanie nękające mnie już od dłuższego czasu – czy mianowicie Szczęsny nie staje się naturalnym kandydatem na kolejnego frustrata, zmęczonego przewlekłą klęskowością Arsenalu. Było ich już wielu, wielu też uciekło w poszukiwaniu nowego życia.
Urok miejsca znamy, od lat zmienia się tam jedynie – nawet poprawia – kondycja finansowa klubu. Notorycznie rozczarowuje polityka transferowa Wengera, notorycznie rozbijają grę kolejne epidemie kontuzji, notorycznie irytuje nadmierna liczba goli traconych po stałych fragmentach gry, we wszechogarniające przygnębienie wpędzają tradycyjne porażki w Lidze Mistrzów i traumatyczne, często wielobramkowe klęski w hitach z ligi angielskiej. Minionej wiosny odtrąbiono niesłychany sukces, bowiem Arsenal wymordował jedyne trofeum w ostatniej dekadzie, ale nawet tamta opowieść dawała do myślenia – londyńczycy potrzebowali uniknąć Manchesteru City oraz Chelsea, by w półfinale po 120 minutach nerwówki i rzutach karnych przepchnąć drugoligowe Wigan, a w finale po 120 minutach przeżyć dramatyczną walkę z Hull, broniącym się przed spadkiem z Premier League… Europejskim firmom z ambicjami wiedzie się raz gorzej, a raz lepiej – niektóre pochłania nieprzezwyciężalny kryzys (patrz Milan czy Inter) – ale wśród tych, które wciąż marzą i otwarcie się do wielkich celów przyznają, nie ma innej tak permanentnie zdołowanej, jak wegetujący w swojej małej stabilizacji Arsenal. Co gorsza, nie widać nadziei. Znajdziemy raczej powody, by przypuszczać, że Wenger zaczyna coraz wyraźniej odstawać od czołówki trenerów. I zakładać, że inteligentni piłkarze pożądający czegoś więcej niż tłustego kontraktu, powinni przynajmniej podejrzewać, że tkwią w pułapce.
W tej beznadziei dusi się (?) Szczęsny. Niegdyś obwoływany najzdolniejszym bramkarzem swojego pokolenia w Europie, potem wysławiany jako czołowy specjalista przynajmniej w lidze angielskiej, ostatnio sprzeciętniały. Żeby uzmysłowić sobie, do jakiego stopnia przestał się rozwijać, wystarczy spojrzeć na Davida De Geę z Manchesteru United. Superbohaterski jesienią Hiszpan to jego rówieśnik. Ściślej – siedem miesięcy młodszy rówieśnik.
Polak to dziś jeden z nielicznych w podstawowym składzie wychowanków londyńskiego klubu (według definicji UEFA), z potencjałem na bycie symbolem drużyny – gdyby wytrwał w niej jeszcze pół wieczności, stałby się pewnie legendą i postacią kultową dla kibiców. Długi staż może też jednak sprawiać, że wyjątkowo dotkliwie odczuwa nieuchronność arsenalskiego losu. Ciężar corocznego wmawiania sobie, iż czwarte miejsce w lidze angielskiej daje satysfakcję, a na Chelsea lub Manchesterze weźmiemy srogi rewanż już w następnym meczu. Żeby było jeszcze smętniej, to Polak nie przyłożył ręki do zdobycia jedynego wspomnianego sukcesu – w Pucharze Anglii bronił Łukasz Fabiański.
Tak, Szczęsny w kwietniu skończy 25 lat, a nie zdobył jeszcze w seniorskiej karierze żadnego trofeum. Przyjemność czerpie ostatnio chyba głównie – to dopiero paradoks! – z występów w reprezentacji Polski.