Barcelony powrót do normalności

FC Barcelona

Kiedy Barça rozgrywała w Madrycie październikowe El Clásico, trener Luis Enrique wyrzucił znienacka na lewą obronę Jeremy’ego Matthieu, wcześniej znakomicie spisującego się w środku defensywy. A kiedy w miniony weekend Barça próbowała wreszcie podbić San Sebastián – nie zwyciężyła tam od 2007 roku, nie udało się nawet w złotej epoce Guardioli! – jej trener nawydziwiał już w połowie podstawowej jedenastki, m.in. osadził w rezerwie zarówno Messiego, jak i Neymara, czyli piłkarzy najsilniej wpływających na wyniki w bieżącym sezonie. Oba mecze zostały przegrane. A oba były kluczowe – pierwszy ze względów oczywistych, drugi dlatego, że mógł wypchnąć Katalończyków na szczyt ligowej tabeli.

Kto pamięta, co wyczyniał Luis Enrique jako trener Romy, zdumiewać się nie powinien. On już we włoskiej Serie A tym chętniej zaskakiwał swoimi pomysłami wszystkich – łącznie z piłkarzami – im intensywniejsze emocje wywoływał mecz. Pomysłami nigdy nieprzećwiczonymi, które miały się sprawdzić w chwili najtrudniejszej próby. Ten typ już tak ma, że jego wybory taktyczno-personalne przypominają pudełko czekoladek Forresta Gumpa – nigdy nie wiesz, co wyciągniesz.

Dlatego w aktualny krajobraz barceloński wkomponowuje się idealnie. W krajobraz po bitwie i zarazem przed bitwą, z każdym tygodniem bardziej rozżarzony chaosem. Jakby od sielanki z czasów Guardioli minęły stulecia.

Wielokrotnie w minionych latach klubem permanentnego stanu wyjątkowego obwoływałem Real Madryt. Krainę stale żyjącą w skrajnym emocjonalnym pobudzeniu, z bohaterami wyjętymi z psychodramy, trochę surrealistyczną, a trochę zalatującą latynoską operą mydlaną. W poprzedniej kadencji prezesa Florentino Péreza był wręcz najgorzej zarządzaną wielką futbolową korporacją – w sensie sportowym, biznesowo rozkwitał – choć z rozpędu zdołał jeszcze wygrać Ligę Mistrzów w 2002 roku.

Dziś antywzorem stała się Barcelona. Jak w Realu zapanował wieloletni rozgardiasz po triumfach trenera Vicente’a del Bosque, tak na Camp Nou wzmaga się rozgardiasz po triumfach Guardioli. Ba, jeśli w Madrycie trwał permanentny stan wyjątkowy, to tu wypada ogłosić stan wojenny.

Czasem spokój zburzy awantura o nieprawidłowości wokół transferu Neymara, czasem wybuchnie afera podatkowa Messiego, innym razem klub zostaje ukarany zakazem kupowania piłkarzy za łamanie regulaminu FIFA (a planował głębszą przebudowę składu), jeszcze innym pomimo ostrzeżeń lekarzy podpisuje kontrakt z chronicznym pacjentem Thomasem Vermaelenem. Dziwacznych interesów ubija zresztą Barcelona coraz więcej – także pomniejszych, jak ściągnięcie niejakiego Douglasa, który nawet w brazylijskim São Paulo biedził się z utrzymaniem pewnego miejsca w podstawowym składzie (teraz nie mieści się nawet w rezerwie). Rok 2014 rozpoczął się od dymisji prezesa Sandro Rosella, a 2015 od utraty stanowiska przez dyrektora sportowego Andoniego Zubizarrety, po której z klubu wyniósł się jego asystent, będący tam postacią kultową Carles Puyol. Narasta niepokój wokół bezzębnego od miesięcy napastnika Luisa Suáreza, narasta napięcie wokół trenera Luisa Enrique (jego poprzednik przetrwał ledwie sezon!), napięcia raczej nie złagodzi ogłoszenie przedwczesnych wyborów na prezesa (czym będą mamić wyborców kandydaci, skoro nie wolno kupować piłkarzy?). Kibiców przygnębia wreszcie styl gry Barcelony, nadal niezdolnej do odnalezienia nowej tożsamości po schyłku tiki-taki – strategii wspartej na agresywnym zbiorowym pressingu na połowie przeciwnika (już nie istnieje) oraz reżyserii Xaviego Hernándeza (stetryczał, z truchtu przeszedł w fazę spaceru).

A żeby wysadzić ostatni, z boiskowego punktu widzenia najtrwalszy fundament, zbiesił się jeszcze Leo Messi. Czy naprawdę symulował zatrucie, by nie przyjść na poniedziałkowy trening, bo się obraził? Jak przebiegało koncyliacyjne spotkanie ze starszyzną z szatni – Xavim, Iniestą oraz Sergio Busquetsem? Czy argentyński wirtuoz zażądał ścięcia trenera? Czy rzeczywiście się do niego nie odzywa? Jak słaba byłaby pozycja ewentualnego następcy Luisa Enrique, gdyby trener wyleciał i gdyby ostatecznie okazało się, że Messi to nietykalny bożek, skinieniem rozstrzygający o losie każdego szefa, którego nie polubi? Dlaczego zaczął śledzić na Instagramie piłkarzy Chelsea? Czyżby myślał już poważnie o nowym wyzwaniu?

Z medialnego zgiełku jak zwykle trudno wyłowić te wiarygodne informacje – w Barcelonie konfabulują tak samo chętnie, jak w Madrycie – ale trudno również wątpić, że muchy w nosie Messi trzepoczą skrzydłami jak oszalałe. Nie pierwsze to sygnały, iż Argentyńczyk akceptuje tylko otoczenie tańczące u jego stóp, ja zresztą nigdy nie dowierzałem – do czego się tu przyznawałem – by chciał pozostać na Camp Nou do końca kariery. Jeśli transferu nie zdusi Finansowe Fair Play, to zwyczajnie musi pewnego dnia odlecieć do w innego świata i spieniężyć potęgę swej marki, inny scenariusz byłby pogwałceniem natury współczesnego futbolu. Czy raczej – współczesnego biznesu futbolowego. Nawiasem mówiąc, FFP też można wyminąć, ostatecznie dlaczego przenosin nie miałby współfinansować Adidas (sponsoruje i Messiego, i Chelsea/Bayern), by podebrać największego gracza na planecie konkurentom z Nike (ubiera Barcelonę)? Mnie zaskakuje tylko, że wokół Messiego nie kręci się – choćby dla jątrzenia w szatni rywali – Florentino Pérez. Epatować spektakularnymi transferami uwielbia, a ten zasłoniłby wszystkie dotychczasowe rekordy Realu razem wzięte…

Nie zaskakuje natomiast stan wojenny w Barcelonie. Tylko najmłodsi fani nie pamiętają, że bezwietrzna idylla z czasów Guardioli była w historii klubu anomalią. I że te anomalie zdarzają jedynie wtedy, gdy drużyna wygrywa wszystko i wszędzie, najlepiej w urzekającym stylu – podobnie jak w Realu Madryt, dziś rozanielonym fantastycznymi osiągnięciami Carlo Ancelottiego. Normą dla obu superklubów pozostają klanowe starcia, menedżerskie zataczanie się od ściany do ściany, histeria po nawet drobnych niepowodzeniach. Obecny trener Luis Enrique przez osiem lat grania na Camp Nou – na przełomie XX i XXI wieku – przeżył siedmiu szkoleniowców i dzielił szatnię z tłumem kosztownych zagranicznych patałachów, a od tamtej pory zmieniło się tylko tyle, że Barcelonie nie grozi stoczenie się, jak wówczas, na szóste miejsce w lidze hiszpańskiej, wypadnięcie z Ligi Mistrzów czy trzy kolejne sezony spędzone poza podium. Teraz klęskę oznacza wicemistrzostwo kraju i ćwierćfinał LM. Wielkie korporacje osiągnęły zbyt olbrzymią przewagę nad pomniejszą konkurencją, by z powodu wojny domowej nie obronić się przed wrogami zewnętrznymi.

No, chyba że nie doceniamy niszczycielskiej siły much w nosie Messiego…

Skomentuj

Wprowadź swoje dane lub kliknij jedną z tych ikon, aby się zalogować:

Logo WordPress.com

Komentujesz korzystając z konta WordPress.com. Wyloguj /  Zmień )

Zdjęcie na Facebooku

Komentujesz korzystając z konta Facebook. Wyloguj /  Zmień )

Połączenie z %s