Milan jak małpa na giełdzie

AC Milan, Silvio Berlusconi, Filippo Inzaghi

Do karykaturalnego stylu gry w defensywnie uprawianego przez drużynę, która przed kilkoma chwilami należała do najlepszych na świecie, już przywykliśmy, w minionym tygodniu bezlitośnie zrecenzował mi ją nasz Kamil Glik – gol strzelony Milanowi w ogóle go nie zdziwił, bo Milan przy stałych fragmentach nie broni swojej bramki właściwie wcale, więc polski obrońca czuł pod nią pełną swobodę. Ostatnio piłkarze z San Siro coraz śmielej rewolucjonizują też jednak ofensywę. W niedzielnym meczu z Atalantą zarzucili rywali dośrodkowaniami, które kierowali w sensie ścisłym do nikogo – w pewnym momencie ledwie 6 z 34 było celnych – bowiem długo nie mieli w składzie atakującego lubiącego przebywać w polu karnym, nie wspominając o również przydatnym upodobaniu do gry głową. Zastępował go fałszywy napastnik, i to fałszywy w najwyższym tego słowa znaczeniu, bo Jérémy Ménez cofał się głęboko do środka boiska, taka już natura rozgrywającego. W polu karnym odebrał przez 90 minut JEDNO podanie. Ale mediolańczycy się nie przejmowali i słali wrzutkę za wrzutką. Jak urżnięty rewolwerowiec, który pociąga za spust, choć wie, że wymachuje spluwą bez naboi.

To nie pierwszy mecz, w którym Milan realizuje strategię wewnętrznie sprzeczną, o ile jego szamotaninę – wykonywaną na dodatek przy leniwym ruchu zawodników bez piłki – w ogóle można nazwać strategią. Skutek? Ledwie jeden gol z akcji w ostatnich czterech spotkaniach ligowych. Na bramkę Torino półtora tygodnia temu zdołali rossoneri uderzyć ledwie raz – z karnego. W trzech kolejkach uciułali ledwie punkt, choć mierzyli się wyłącznie z przeciwnikami z dolnej połowy tabeli. I wyglądają na drużynę, która nie ma pojęcia, kim jest, jak chce i jak powinna grać.

Rozjuszony Silvio Berlusconi – niegdyś właściciel klubu bezgranicznie hojny, dziś karmiący kadrę tylko motywacyjnymi orędziami w regularnie wizytowanym ośrodku Milanello – rozżołądkował się, że „to nieakceptowalne przegrywać z rywalami, którzy zarabiają pięć razy mniej”. Pił do budżetu płacowego Atalanty. W istocie stanowiącego czwartą część budżetu płacowego Milanu, ale to akurat niedokładność nieistotna – jego piłkarze nie po raz pierwszy obrywają od przeciwników zdecydowanie biedniejszych.

Kiedy piszemy o upadłej potędze z San Siro, zazwyczaj roztkliwiamy się nad koniecznością rozpaczliwego zaciskania pasa przez działaczy, którzy zostali odcięci od inwestycji. Sam blogowałem niejednokrotnie o ekstremalnej polityce transferowej, polegającej na wyłapywaniu z rynku wyłącznie graczy dostępnych za darmo. Ewentualnie – nieodpłatnym ich wypożyczaniu. Przed sezonem zwracałem uwagę, że Milan już wkrótce będzie mógł wystawić tak tanią, że właściwie skleconą za okrągłe zero.

Taniocha dotyczy jednak wyłącznie wypłacanych kwot transferowych. Mediolańczycy wciąż bowiem rozdają bardzo wysokie pensje, a badacze rynku futbolowego już dawno wykryli, że wartość sportową piłkarza lepiej oddaje jego wynagrodzenie – fachura nie pójdzie grać za drobne – niż pieniądze wydane na transfer – te zależą od wieku, długości kontraktu, atrakcyjności komercyjnego wizerunku etc. Jeśli zatem Berlusconi wypłaca swojej kadrze 94 mln rocznie – w Serie A mniej tylko od Juventusu – to teoretycznie miałby prawo oczekiwać, że kadra wdrapie się na ligowe podium.

Ale kadra dryfuje w środku tabeli. Zajmuje to samo (ósme) miejsce, na którym skończyła miniony sezon, a punktów z trenerem Filippo Inzaghim zdobywa znacznie mniej (26) niż z jego poprzednikiem Clarencem Seedorfem (35), którego praca nie satysfakcjonowała szefów do tego stopnia, że został wylany. I najbardziej koszmarnie wygląda dla Milanu klasyfikacja włoskich klubów, które zatrudniają piłkarzy najmniej efektywnych. Jeśli budżety płacowe w Serie A podzielimy przez uzbierany w lidze dorobek, to okaże się, że mediolańczyków każdy punkt kosztuje bezapelacyjnie najwięcej – aż 3,62 mln euro. Za nimi są sąsiedzi z Interu (2,69 mln), Juventus (2,57), Roma (2,39). A trzeba pamiętać, że w tym gronie tylko Milan poprzestaje na rywalizacji w kraju, pozostali wysilają się jeszcze w europejskich pucharach. San Siro jako mistrzowie rozrzutności – oto najnowsza prawda o firmie Berlusconiego.

Co znów przypomina, że szmal, owszem, w futbolu się przydaje, ale niezbędna jest przede wszystkim idea. I że jeszcze bardziej niż szmalu, zbiedniałemu Milanowi brakuje właśnie idei. Jakiejkolwiek.

Drużynę rozlazłą, pozbawioną tożsamości i pogrążoną w przewlekłej depresji oddaje się kolejnym żółtodziobom, prezesi opowiadają o modelu barcelońskim – że niby szatnią rządzą nasi byli piłkarze – ale zapominają dodać, że Katalończyków niesie wyraziste DNA, którego trener jest zaledwie głównym interpretatorem. A na San Siro nie ma żadnego DNA. Tam utalentowani ponoć wychowankowie lub młodzi niewychowankowie albo nagle znikają wykatapultowani do innych klubów (ostatni nazywa się Bryan Cristante), albo w ogóle nie rozwijają (Mattia de Sciglio, Stephan El Shaarawy). Tam zaciąga się piłkarzy na parę chwil, by prędko ich wykopać i pozostawić w zdębieniu kibiców, którzy nie pojmują, czy te transfery miały w ogóle uświadomiony cel – patrz epizody Adela Taarabta, Valtera Birsy, Alessandro Matriego czy Fernando Torresa (jesienią pobierał najwyższą gażę!). Handluje się na tym bazarze w takim tempie, że w tym sezonie Milanowi przybyło 12 nowych nazwisk i że mecz z Atalantą kończą niemal wyłącznie ludzie, którzy weszli do szatni wczoraj lub przedwczoraj. A po odświętnie ogłaszanym odmładzaniu drużyny większość kluczowych graczy – De Jong, Montolivo, Diego Lopez, Mexes – to trzydziestolatkowie.

Tak, najbiedniej ma Milan w głowach swoich zarządców. Oszczędności nie wyjaśnią wszystkiego. Nie wyjaśnią, dlaczego nie udaje się na San Siro wylansować nikogo, dlaczego nie udaje się wyłowić z rynku anonimowego lub stosunkowo anonimowego młodzieńca za skromne pieniądze, dlaczego juniorzy wyglądają tam raczej jak napastnik M’Baye Niang – w Serie A wystąpił już 33 razy, gola nie wturlał żadnego.

W transferowych manewrach mediolańczyków nie widać głównego wątku, wyglądają na reżyserowane przez jedną obsesyjną myśl – łapać każdego, czyje nazwisko już słyszeliśmy i kto przyjdzie za darmo. Teraz wzięli Alessio Cerciego. Niby na włoskim rynku uznanego, ale to wędrowiec goniący od kontraktu do kontraktu, który podpisał właśnie umowę z ósmym klubem w dziewięciu latach, i starannie wystylizowany celebryta, którego mentalność raper Willie Peyote przeciwstawiał sportowemu duchowi naszego Kamila Glika. Czy to aby na pewno ruch przyszłościowy? Czy Milan nie stał się luksusową przystanią dla niechcianych gdzie indziej najemników, którzy wiedzą, że na San Siro wyłudzą kontrakt na miarę Ligi Mistrzów, a Ligi Mistrzów nikt na poważnie nie będzie od nich wymagał? Czy jego szefowie nie inwestują na chybił trafił, jak tamta grająca na giełdzie małpa ze sławnego eksperymentu, więc i wyniki wpadają im przypadkowe – dające akurat środek tabeli? Wątpliwości nie mam co do jednego – nie wiedzą, jaką drużynę „budują”. Już się boję usłyszeć nazwisko trenera, który zastąpi Inzaghiego.

Skomentuj

Wprowadź swoje dane lub kliknij jedną z tych ikon, aby się zalogować:

Logo WordPress.com

Komentujesz korzystając z konta WordPress.com. Wyloguj /  Zmień )

Zdjęcie na Facebooku

Komentujesz korzystając z konta Facebook. Wyloguj /  Zmień )

Połączenie z %s