Rok 2015 w futbolu stoi na razie sensacjami, a największą wywołali piłkarze trzecioligowego Bradford. Przegrywali w sobotę z Chelsea 0:2, by wbić jej cztery gole – na stadionie wroga! – i awansować do piątej rundy Pucharu Anglii.
W całokształcie twórczości José Mourinho najbardziej oszałamiają trofea – zwłaszcza sensacyjne triumfy Porto oraz Interu w Lidze Mistrzów – ale ja jego absolutną unikalność wśród najwybitniejszych trenerów widziałem przede wszystkim w morderczej regularności, tej nieustająco wysokiej gotowości bojowej, do jakiej potrafił natchnąć piłkarzy.
Jego ludzie mogli odpadać, ale nie mogli odpadać zbyt wcześnie, na 100 lat przed finałem. A jeśli już ośmielili się odpaść stosunkowo wcześnie, to z przeciwnikiem godnym ich klasy i pensji, nie anonimowymi włóczęgami z wygwizdowa. Jego ludzie mogli nie wygrać ligi, ale nie wskutek gapiostwa, wpadki z byle kim czy innego frajerstwa. Mogli przegrać, ale w granicach zdrowego rozsądku. Mourinho redukował ryzyko nieplanowanych porażek do minimum, drużyny Mourinho nigdy nie zsuwały się z pewnego poziomu – przypominały raczej oddziały robotów, które ulegają wyłącznie wtedy, gdy inaczej się nie da, niż zwykłych homo sapiens, które miewają słabsze dni. A eksploatowanym bez umiaru czołowym futbolistom, jak wiadomo, nader trudno przystępować do każdego meczu w pełnym skupieniu, zaangażowaniu, z entuzjazmem. Pamiętacie Real Madryt, który w 2010 r. wstrząsającą klęską 0:4 z trzecioligowym Alcorcónem w Pucharze Króla zwieńczył długą czarną passę w tych rozgrywkach – we wcześniejszych edycjach wykopywały go z nich trzecioligowy Real Union, Mallorca, Betis i Saragossa (1:6!), zazwyczaj bardzo prędko? Kiedy władzę w szatni wziął portugalski trener, choroba wyparowała. Natychmiast. W inauguracyjnym sezonie madrytczycy odzyskali trofeum (po 18 latach!), w następnym ulegli Barcelonie (1:2 i 2:2), w ostatnim dopiero w dogrywce finału zatrzymało ich potężniejące Atlético. Przeżyli najładniejszą trzylatkę w tych rozgrywkach od dekad.
Niezmordowanie podwładnych Mourinho widzieliśmy w bezliku bitych przezeń statystycznych rekordów – jak ciągnąca się od 2002 do 2011 roku (od Porto, przez Chelsea i Inter, po Real) sława trenera, który nigdy (!) nie przegrywa w krajowej lidze na własnym stadionie. Gdyby zlać wszystkie wyniki z dekady do jednej gigantycznej tabeli, Portugalczyk nie znalazłby w swoim fachu żadnej konkurencji w Europie. Nawet w europejskich pucharach albo wpraszał się do czołowej czwórki (trzy trofea plus sześć półfinałów!), albo nie wytrzymywał starć z absolutną czołówką – wiosną 2006 r. z mknącą po trofeum Barceloną, wiosną 2009 r. z broniącym trofeum Manchesterem United. Słowem, Portugalczyk nie gwarantował zwycięstw – nie zagwarantuje ich nikt – lecz gwarantował bliskie maksymalnego wykorzystanie potencjału. Najpewniejsza na rynku lokata kapitału.
Z tej perspektywy sobotnie popołudnie jest skazą na karierze, jakiej Mourinho nie miał. Jeszcze nigdy nie stracił na własnym stadionie czterech goli; jeszcze nigdy nie przegrał, gdy prowadził 2:0; jeszcze nigdy nie dał się przechytrzyć rywalowi tak rozczulająco bylejakiemu, pozbawionemu renomy. Spośród 14 piłkarzy wystawionych przez Bradford za ledwie jednego klub musiał zapłacić. 7,5 tys. funtów.
I właściwie moglibyśmy ów niezwykły mecz skwitować wzruszeniem ramion, sprowadzić go do niewyjaśnialnego, incydentalnego splotu okoliczności – zgodnie z zasadą, że jeśli coś może się wydarzyć, to pewnego dnia się wydarzy. Moglibyśmy, gdyby Bradford nie było kolejnym etapem dekonstruowania mitu Mourinho jako trenera w pewnym sensie nietykalnego. Nie tyle wybitnego – jego wybitność wciąż jest bezdyskusyjna – ile będącego inwestycją o najniższym istniejącym ryzyku. Oferującego w najlepszym razie zysk fantastyczny (trofea), a w najgorszym okazalszy niż przyzwoity (bez przykrych wpadek).
Pomnik kruszy się od ostatniego sezonu w Madrycie. To stamtąd po raz pierwszy wręcz uciekał, to tam po raz pierwszy nie rozkochał w sobie na zabój całej szatni, ba, powstał wręcz przeciw niemu bunt. To wtedy musiał znieść swój pierwszy rok bez trofeum. To wtedy po raz pierwszy stracił aż cztery gole w Lidze Mistrzów (1:4 w Dortmundzie). Do Chelsea wracał rozanielony – przedstawiał się jako „The Happy One” – ale nieprzyjemnego trendu nie odwrócił, przeciwnie, trend jeszcze się nasilił. Nie dlatego, że pierwszy sezon Portugalczyk znów zakończył bez żadnego tytułu – w sobotę stracił szansę na kolejny, wydłuża się ta passa – ale dlatego, że zwala się na niego coraz więcej nieszczęść, na które przez lata był wszechodporny. Nieszczęść niespodziewanych lub szokujących, do niedawna właściwie niewyobrażalnych. Z minionej edycji Pucharu Ligi Angielskiej wyeliminował londyńczyków słaby Sunderland. W meczu z tym samym słabym Sunderlandem londyńczycy zaprzepaścili szansę na mistrzostwo Anglii, i to u siebie, co oznaczało, że Mourinho podpisał pierwszą porażkę na własnym stadionie jako trener Chelsea (po 77 zwycięstwach i remisach!) – to nie są okoliczności, w jakich zwykł poddawać rozgrywki ligowe (nawiasem mówiąc, po raz pierwszy w życiu spadł na najniższy stopień podium). W fazie grupowej poprzedniej Champions League jego piłkarze aż dwukrotnie (!) ulegli Basel, w bieżącym roku kalendarzowym aż dwukrotnie pozwolili się zasypać golami – pięcioma przyłożył im Tottenham (wcześniej Mourinho przeżył to jedynie w El Clásico), czterema Bradford.
Jako się rzekło, pozostaje Mourinho trenerem wybitnym, należącym do wąziutkiej elity elit. Wkrótce zdobędzie być może ósme mistrzostwo kraju w swoim dwunastym sezonie ligowym (ma też trzy wicemistrzostwa!), więc utrzyma status najwydajniejszego trenera wśród tych, którzy pracują w klubowym futbolu co najmniej kilkanaście lat. Ale zezwyczajniał. Jemu też może przydarzyć się już wszystko, nawet w rundzie przedwstępnej i w meczu z patałachami – jak każdemu w jego fachu. Czyżby czasami brakowało mu już niekiedy psychicznej energii, by perfekcyjnie zmotywować piłkarzy? Od dawna zadaję na blogu pytanie, jak wytrzymuje bez wakacji (wypalony Guardiola ich potrzebował), biorąc pod uwagę, ile emocjonalnego napięcia wytwarza wokół siebie… Wiedzie go na manowce pycha, skoro w sobotę dokonuje skrajnie nietypowych dla siebie zmian – przy prowadzeniu 2:1 jednowymiarowego, defensywnego dryblasa Johna Obiego Mikela zastępuje Ceskiem Fàbregasem? Gubi się, gdy wystawia Mohammeda Salaha, który zapewne już wie, że odejdzie, i rwie się do transferu, więc trudno mu umierać za Chelsea? Nawet pomeczowa pomyłka – komplementował przed kamerami „Barnsley” zamiast „Bradford” – wybrzmiała u niego nietypowo, wszak słynie z przygotowania do meczów maniacko pedantycznego. Oto Mourinho w najnowszym wcieleniu – coraz częściej nieperfekcyjny.