Alkoholem cywilizacja zachodnia jest przesiąknięta od zawsze, marihuany nasze okolice lękają się jak trucizny podanej przez obcych bożków. Być może dlatego, że Biblia nawet nie sugeruje, by Jezus szukał w niej inspiracji dla skuteczniejszego nauczania. Wolał wino. Dlatego wódą poimy się legalnie, a za jointa – używkę wcale nie groźniejszą – mogą nas ubezwłasnowolnić.
Przypominam o sile przesądu dlatego, że właśnie 70. urodziny obchodziłby, gdyby żył, Bob Marley, tyleż znany z tworzenia uzależniających rytmów, co kojarzony z konopiami. Lubię go przede wszystkim za muzykę, ale w jego postaci dostrzegam też naszą bezbronność wobec stereotypu, na grupową jaźń oddziałującego jak broń masowego rażenia. Marley to w świadomości wielu niezorientowanych notoryczny ćpun, czyli w pewnym stopniu degenerat – jedna z ikon wśród wiecznie odurzonych muzyków, mówię o odruchowych skojarzeniach – choć prawda jest radykalnie odmienna. Prowadził się Jamajczyk bardzo zdrowo. Nie pił, nie jadł mięsa, wzmacniał organizm naparami z mchu irlandzkiego, każdego ranka biegał, zresztą dbać o ciało nakazywała mu religia. Lubił ping-pong, pasjami grał w piłkę. Kiedy wspomniałem dziś o tym w redakcji dwóm kolegom, obaj niezależnie od siebie zareagowali identycznie: „Jak to? Grał ujarany?!”
Na łbie Robert Nesta Marley – nawiasem mówiąc, syn białego Anglika – nosił dredy. Też je przez kilka lat nosiłem, ale pewnie nosiłbym krócej, gdyby nie wyposażały mnie w ponadprzeciętne moce poznawcze. Siłę niepopartego żadną wiedzą stereotypu lepiej zrozumiałem, gdy ludzie gremialnie pytali, czy robala na głowie myję (choć gdybym nie mył, to nie musieliby pytać, zmysł powonienia dałby im znać). Gdy podczas Euro 2008 przeszukiwali mnie policjanci w Bernie, którzy uznali, że przyjechałem do nich rozprowadzać narkotyki. Gdy w Afryce fetowali mnie na ulicach tubylcy przekonani, że wymachuję frędzlami, by zademonstrować swój fanatyczny rastafarianizm.
Fetowali mnie też w nowojorskim Harlemie. Gdyby w 2008 r. czarne kobiety na Manhattanie nie rwały się do „dokręcania” moich dredów – nad utrzymaniem krzewów trzeba stale pracować, właściciele wrażliwej skóry płacą dużym bólem – pewnie nie zauważyłbym, że w USA, krainie ponoć przynajmniej w metropoliach oczyszczonej już wtedy z rasizmu, biali takich fryzur nie noszą. Nie dostrzegłem żadnego ani na wybrzeżu wschodnim, ani na zachodnim. Uderzyło mnie to tak, jak podczas mundialu w RPA uderzyło mnie, że w Gautengu – stołecznej prowincji kraju ponoć również oczyszczonego z rasizmu – nie widuję żadnych par mieszanych. Domyśliłem się zatem na Manhattanie, że czarni sądzą, iż nie tyle ich kulturę toleruję, nie tyle akceptuję, ile mam ochotę stać się jej częścią. I tę ochotę manifestuję.
Bloguję trochę od czapy, by przewietrzyć jaźń przymuloną pisaniem o sporcie, a usprawiedliwić powstanie tej notki chcę właśnie szajbą Marleya, który również nosił na karku głowę w kształcie piłki. Kiedy nie muzykował, to albo maniacko mecze oglądał, albo sam kopał. Kibicował Santosowi, jego idolem był Pele, przez całe życie otaczał się ludźmi futbolu. Reprezentanta Jamajki Allana „Skill” Cole’a uczynił menedżerem swoich tras koncertowych. Wszędzie szukał okazji, by pograć, choćby na ulicy, parkingu czy studiu nagraniowym. Żonglował za sceną przed występami i po występach, na dziesiątkach zdjęć widać, że zawsze starał się mieć pod ręką – nogą? – piłkę, często ma też na sobie strój sportowy. Powtarzał, że ten, kto chce go naprawdę poznać, musi zagrać przeciw niemu i drużynie The Wailers. Mówił: „Futbol to cała sztuka. Cały świat. Cały wszechświat. Kocham go, bo potrzebujesz wyższych umiejętności, by grać. Futbol to wolność. Kiedy gram, świat wokół mnie budzi się ze snu”.
Niewykluczone, że gdyby nie piłka, żyłby dłużej. W 1977 roku w Paryżu grał z Francuzami. Uszkodził sobie duży palec u stopy, zszedł mu paznokieć. Rana nie chciała się zagoić, aż lekarze wykryli w niej czerniaka złośliwego. Marley nie zgodził się na amputację. Wedle jednych źródeł nie pozwalał mu na to rastafarianizm, wedle innych przesądziło to, że po zabiegu już nigdy nie kopnąłby piłki. Zaczęły się przerzuty – do wątroby, płuc i mózgu. Kiedy upadł podczas joggingu w nowojorskim Central Parku, okazało się, że rak zżera już cały organizm. Marley chciał umrzeć na Jamajce, ale żaden tamtejszy szpital nie podjął się przyjęcia pacjenta w tak ciężkim stanie. Zmarł więc w Miami, cztery lata po feralnym meczu. Miał 36 lat.
Wstyd, że tak mało o nim wiedziałem, jeden z tych idoli bliskich jeuzsowi, zeusowi, że aż strach się o nich dowiedzieć wszystkiego.
PolubieniePolubienie