Ancelotti, Guardiola i Mourinho. Specjaliści od masowego wygrywania sprawiają, że faworytami wracającej we wtorek Ligi Mistrzów są Real Madryt, Bayern Monachium i Chelsea.
To rozgrywki, w których trudniej wytypować triumfatora niż w jakichkolwiek innych zawodach w futbolu. Pięć ostatnich edycji wygrywało pięć różnych klubów. A gdyby nie odlot Barcelony, od przeszło dekady każdą edycję wygrywałby ktoś inny.
To również rozgrywki, w których nawet na najpotężniejszych spada czasami okrutna klęska. Tamta Barcelona ostatecznie upadła, gdy uległa w półfinałowym dwumeczu Bayernowi 0:7. Tenże Bayern nie obronił trofeum, bo w półfinałowym dwumeczu oberwał od Realu 0:5. A Real sezon wcześniej przegrał w Dortmundzie z wzniesioną za małe pieniądze Borussią 1:4. Każdy wynik szokował.
Na liście zwycięzców powtarzają się za to nazwiska trenerów. Multimedaliści Carlo Ancelotti (dwa puchary z Milanem, jeden z Realem), Pep Guardiola (dwa z Barceloną) oraz José Mourinho (jeden z Porto, jeden z Interem Mediolan) razem wzięci zwyciężali w siedmiu z ostatnich 12 edycji. Ba, oni nigdy lub prawie nigdy nie schodzą poniżej półfinałów. Każdy pochodzi z zupełnie innego świata, każdy reprezentuje zupełnie inny typ przywództwa, każdy głosi zupełnie inną – w ich przypadku to pojęcie nie jest nadużyciem – filozofię futbolu. Łączy ich to, że przyjmują oferty wyłącznie od największych firm. Po odejściu na emeryturę Alexa Fergusona nie mają w klubowym futbolu konkurencji.
Teraz giganci rządzą w szatniach aktualnych liderów lig hiszpańskiej, niemieckiej i angielskiej. Z 18 jesiennych meczów Champions League ich drużyny przegrały ledwie jeden (był bez znaczenia dla tabeli), ich wspólny stosunek dorobek bramkowy to 49-9.
Ancelotti jest mistrzem adaptacji i kompromisu. Wynajmują go chorobliwie ambitni prezesi (lub właściciele) lubiący wydawać absurdalne pieniądze na piłkarzy – i ingerować w sprawy sportowe – a on musi ułożyć sobie z nimi życie i zapanować nad ego gwiazd. W wiecznie rozdygotanym Realu zaprowadził spokój, jakiego nie było tam od przeszło dekady. I poprowadził Real do upragnionego dziesiątego Pucharu Europy, co teoretycznie stawia go w sytuacji niemal beznadziejnej – od 25 lat nikt nie zdołał obronić tego trofeum. Madryccy piłkarze też właśnie poczuli, co to znaczy wypalenie i wycieńczenie wygrywaniem. Ubiegły rok kończyli bezprecedensową dla hiszpańskich klubów passą 22 zwycięstw, obecny rozpoczęli od porażek z Valencią i Atlético i generalnie wyglądają jak cienie samych siebie.
Ale niewykluczone, że Ancelotti przygotowuje ich na czas, w którym staną przed najważniejszymi wyzwaniami. Środowego rywala – Schalke – powinni przeskoczyć bez większego wysiłku, pomimo wpadek utrzymują prowadzenie w lidze krajowej. Na pracy Włocha jest tylko jedna skaza – nie umie znaleźć sposobu na Atlético, inspirowane przez wschodzącą gwiazdę wśród trenerów Diego Simeone. Real nie tylko nie wygrał żadnych z sześciu derbów tego sezonu, ale też w każdych kolejnych wygląda bardziej bezradnie – niedawno sąsiedzi wychłostali go 4:0. A madrytczycy mogą się jeszcze zderzyć właśnie w LM…
Guardiola to natchniony eksperymentator, który urządza piłkarzom permanentne pranie mózgów. W tym sezonie ustawiał Bayern w kilkunastu systemach taktycznych, niekiedy kompletnie przemodelowuje drużynę w trakcie gry. A ponieważ dodatkowo sytuację gmatwają kontuzje, nie mamy pewności, czy w hicie Ligi Mistrzów monachijczycy będą zagubieni, jak w niedawnej klęsce 1:4 z Wolfsburgiem, czy pozytywnie nawiedzeni, jak w sobotnim 8:0 z Hamburgiem. We wtorek we Lwowie zmierzą się z Szachtarem, który ma typowy problem długiej przerwy zimowej – przed powrotem do LM sprawdza się tylko w sparingach.
W każdym razie Bayern wciąż wydaje się nieodporny na szybkie kontrataki, czyli metodę opanowaną do perfekcji przez Real oraz Chelsea, a kierowaną przez ostatniego ze złotej trójcy – José Mourinho. To przeciwieństwo Guardioli. Od eksperymentowania woli niekończące się polerowanie dość prostego sposobu gry, by piłkarze wytrenowali precyzję robotów, oraz rzutów rożnych i wolnych. Najbardziej kontrowersyjny wśród gigantów, najczęściej oskarżany o cynizm i minimalizm. Co mu odpowiada, bo od lat motywuje piłkarzy przez zarażanie ich syndromem oblężonej twierdzy.
Londyńczyków podejmie Paris Saint-Germain, gdzie grają najwybitniejsi, którzy nie triumfowali w LM – superobrońca Thiago Silva oraz supernapastnik Zlatan Ibrahimović. Nie ma tam zwartej grupy, bo nie może jej być tam, gdzie wszystkie jupitery ściąga na siebie ten ostatni. Zjawiskowy solista o osobowości tyleż niebanalnej, co niedrużynotwórczej. Paryżanie rozczarowują w kraju, mają znakomitą, lecz stosunkową wąską kadrę, teraz urazy rozłożyły Marquinhosa, Cabaye’a, Mourę i – mogą wydobrzeć – Matuidiego oraz Thiago Mottę. A dla Chelsea są rywalem wygodnym również dlatego, że tracą mnóstwo goli po stałych fragmentach gry.
Jeśli zatem ludzie Ancelottiego, Guardioli i Mourinho zademonstrują swój normalny poziom, 1/8 finału powinni przetrwać bez mrożących krew w żyłach przygód. Groźnie zrobi się w następnej rundzie. Wtedy mogą wpaść na siebie, mogą na Atlético (jeśli wyeliminuje Bayer Leverkusen), a mogą też na Barcelonę (jeśli ta upora się z Manchesterem City). Katalończycy to aktualnie najbardziej rozpędzona drużyna w Europie – zwycięża od 11 meczów, w każdym strzela średnio niemal cztery gole, w ataku symfonię za symfonią komponują genialni Messi, Neymar i Suárez. Oni mogą wylansować innego nowego trenera – Luisa Enrique.
Generalnie trwa jednak epoka supertrenerów. Tylko oni triumfują w LM, jedyny wyłom zrobił ostatnio Roberto Di Matteo – ale on przejął Chelsea, przećwiczoną wcześniej m.in. przez Mourinho i Ancelottiego. Bez udziału złotej trójcy w elicie nie dzieje się nic ważnego.