Zalęknieni, wyzuci z idei i drapieżności. Po dzisiejszej porażce z Barceloną 1:2 w 1/8 finału piłkarze Manchesteru City utrwalili wizerunek najbardziej klęskowego klubu Ligi Mistrzów.
To miał być dwumecz najgorętszy, a będzie dwumeczem najszybciej rozstrzygniętym, praktycznie pozbawionym emocji. Kiedy po kwadransie goście objęli prowadzenie, gospodarze nie zareagowali jak, nie przymierzając, Legia w meczu z Ajaxem. Nie zareagowali wcale. Pierwszy strzał oddali tuż przed przerwą. Dopiero wtedy wykopywali też pierwszy rzut rożny.
Ich odrętwienie to już tradycja. Jeśli mierzyć powodzenie klubu powodzeniem w LM – będącej fetyszem dla wielu właścicieli – to Manchester City należy obwołać rekordowo niewydajną inwestycją w europejskim futbolu. Gracz seniorskiej kadry zarabia tam średnio ponad 100 tys. funtów tygodniowo, czyli najwięcej nie tylko w piłce nożnej, lecz we wszystkich sportach zespołowych. A jednak w elicie wicelider ligi angielskiej studziennie rozczarowuje. Albo odpada w fazie grupowej, albo tuż po niej, ulega nawet przeciwnikom klasy CSKA Moskwa, wygrał ledwie 10 z ostatnich 27 meczów. Ten bilans wyglądałby zresztą jeszcze mizerniej, gdyby nie trzy zwycięstwa nad Bayernem – odnoszone zawsze, gdy monachijczycy zagwarantowali sobie awans i nie potrzebowali się już starać.
Bezradność City jest tym bardziej zagadkowa, że to drużyna tyleż bogata w fantastyczny talent, co stabilna i oparta o piłkarzy, którzy zdążyli nazbierać mnóstwo międzynarodowych doświadczeń.
Vincent Kompany, czyli jeden z najznakomitszych środkowych obrońców na świecie, gra w Manchesterze od 2008 roku. Yaya Touré (dziś pauzował za kartki), czyli jeden z najznakomitszych środkowych pomocników – od 2010. Sergio Agüero, czyli jeden z najznakomitszych środkowych napastników – od 2011. Piąty sezon w Manchesterze spędza też błyskotliwy drybler David Silva, co oznacza, że wszystkie kluczowe postaci przebywają ze sobą od dawna, zdążyły się poznać i nauczyły współpracować. Teoretycznie mają wszystko, co niezbędne, by przynajmniej zbliżyć się do sukcesu. Niemal każdy członek podstawowej jedenastki przeżył już kilkadziesiąt wieczorów w LM. A teraz sprzyjał im jeszcze kalendarz. Ponieważ wcześnie odpadli z obu angielskich pucharów, w minionych siedmiu tygodniach rozegrali tylko siedem meczów…
A jednak znów długo wyglądali jak człapiąca klęska. Z Barceloną – doskonałą, ciosy zadawał tym razem Luis Suárez – można przegrać, ale nie trzeba przegrywać w aż tak beznadziejnym stylu. Gdy w ubiegłej edycji LM piłkarze MC również ulegali jej w 1/8 finału, przynajmniej długo się opierali – zniszczył ich wyrwany z kontekstu epizod, rzut karny i czerwona kartka dla Martina Demichelisa. Tym razem Manuel Pellegrini obiecywał odważną grę – chciał odebrać rywalom piłkę i samemu pisać scenariusz wieczoru. Choć jednak usunął jednego gracza w pomocy, by w napadzie do Agüero dostawić Edina Dżeko, to potem gospodarze nawet nie spróbowali agresywniejszego pressingu. A kiedy ocknęli się po przerwie, z boiska wyleciał Gael Clichy.
City za rządów Pellegriniego nie robi żadnego postępu i w czołowej setce rankingu uczestników LM sporządzanego przez analityczny serwis Squawka zmieścił się przed tym meczem ledwie jeden piłkarz z Manchesteru, sklasyfikowany na 94. pozycji Agüero. A cała drużyna tworzyła średnio 8,5 sytuacji bramkowej na mecz – to dopiero dwudziesty wynik w rozgrywkach. Teraz statystyki jeszcze zmarnieją.