W nowoczesnym futbolu wyniki meczów i całych rozgrywek nie są, jak wiadomo, argumentem ostatecznie rozstrzygającym, równolegle toczy się nieustająca wojna retoryczno-propagandowa. Nie tylko psychofani, ale i dziennikarze oraz eksperci okładają się słowami, by dowieść, że wbrew pozorom drużyna A nie była lepsza od drużyny B, że wybitny rzekomo piłkarz C to skończony ciamajda przy piłkarzu D, że tym jak zwykle pomogli sędziowie, a tamtym znów sprzyjało szczęście, że nagrodę dla E przyznano wyłącznie dzięki skutecznej kampanii marketingowej. Jedną z coraz popularniejszych metod polemicznych jest manipulowanie teoretycznie najprostszymi, jednoznacznymi statystykami – bramkowymi. Zamiast podawać pełną klasyfikację strzelców, redukujemy ją – oczywiście gdy to wygodne – o gole wbite z rzutów karnych i oto wyłania się zupełnie inna prawda boiska, oto przykładowy Cristiano Ronaldo jako snajper karleje, co to za sztuka kopać z 11 metrów, każdy przybłęda by kopnął, takie kopy właściwie się nie liczą. Można też zastosować chwyt odwrotny, mianowicie zauważyć, że napastnik natłukł „aż tyle” bramek, choć do rzutów karnych nie podchodzi nigdy, ależ to szlachetne z jego strony, on nie idzie na łatwiznę, prawdziwy bohater, aż by się chciało przyznać mu najwyższe noty za styl i ambicję. Tak jakby wykonywanie jedenastek nie było jedną z kompetencji piłkarskich – w pewnych okolicznościach wręcz kluczową.
Niby drobne zwichrowanie umysłu, ale irytuje, jak wszystkie bezrefleksyjnie powielane kalki myślowe, które są tym powszechniejsze, im mniej mają wspólnego z logiką. Odliczamy gole z karnych, ale nie odliczamy strzelonych po dostawieniu nogi trzy metry od bramki, nie odliczamy rykoszetów (ratujących niekiedy skandalicznie niecelne uderzenie), nie odliczamy mnóstwa trafień, które są łatwiejszą do odbębnienia formalnością niż kopnięcie z 11 metrów. Odliczamy gole z karnych, ale nie odejmujemy od niczyjego snajperskiego dorobku zmarnowanych tzw. sytuacji stuprocentowych, ignorujemy spudłowane strzały na pustą bramkę, ignorujemy patałachów przewracających się pod nią o własne nogi. Odliczamy gole z karnych, nie zastanawiając się, ile z nich strzelec zawdzięcza samemu sobie – bo biegł samotnie na bramkarza i gdyby nie podłożona noga, do siatki też by zapewne trafił. A jeśli jakiś napastnik jedenastek strzelać nie umie, więc musi wyręczać go partner z drużyny, to wada staje się wręcz atutem – przynajmniej nie zafajda sobie statystyk, nikt mu nie wypomni, że co drugiego gola walnął z karnego. Absurd.
Nie będę uprawiał tu taniego psychologizmu i przywoływał banału o nierównowadze w tym specyficznym boiskowym pojedynku – komforcie bramkarza, który nie ma nic do stracenia, oraz dyskomforcie strzelca, dla którego pomyłka zawsze jest kompromitacją. Ale przypominam, że blogowałem już o rosnącym odsetku obronionych lub spudłowanych karnych. I że uderzających statystyk stale przybywa. Czy gdyby jedenastki się odfajkowywało, to fenomenalny Leo Messi spartaczyłby pięć (inaczej: POŁOWĘ) z ostatnich dziesięciu? Czy aż tak łatwo jest stanąć naprzeciwko Samira Handanovicia, zdając sobie sprawę, że zatrzymał on sześć z rzędu karnych – zdarzyło się jesienią – bitych na bramkę Interu Mediolan? A skoro jesteśmy w Serie A, to wiedzcie, że piłkarze Fiorentiny zmarnowali wszystkie trzy przyznane im w bieżącym sezonie. Piłkarze Torino – trzy z pięciu. Piłkarze Cagliari – trzy z siedmiu. W całej lidze włoskiej goli nie przyniosło aż 31 proc. jedenastek. W tej edycji Ligi Mistrzów – 22 proc. W poprzedniej edycji – uwaga – niewiarygodne 38 proc!
Jeszcze raz – w ubiegłym sezonie uczestnicy najsilniej obsadzonego turnieju futbolowego nie potrafili wykorzystać nawet co trzeciego rzutu karnego. I to raczej nie dlatego, że to zadanie urągało ich godności.