Metoda jest banalnie prosta: popaść w kryzys, przegrywać na potęgę w Lidze Mistrzów i zsuwać się w rankingu UEFA. Właśnie nauczyli się tego Włosi.
Nie tylko politycy recytują słowa ze sporządzonych przez partyjnych marketingowców „przekazów dnia”. Przed dwoma laty brytyjscy dziennikarze zorientowali się, że trenerzy klubów rywalizujących w Lidze Europejskiej wypowiadają podejrzanie zbliżone frazy i dotarli do dokumentu „Odkryj emocje”, w którym UEFA instruowała uczestników rozgrywek, jak je zachwalać. Było tam m.in. o „prestiżu” i „bogatej historii”, bo kontynentalni działacze usiłowali zagadać brutalną prawdę – potentaci uboższą siostrę Ligi Mistrzów ostentacyjnie ignorowali. I ignorują do dziś. Gdy Patrice Evra biegał jeszcze w koszulce Manchesteru United, rzucił w wywiadzie, że gra w LE jest poniżej jego godności.
Jawną pogardę dla LE – a wcześniej Pucharu UEFA – okazywali zwłaszcza Włosi wysyłający na boisko piłkarzy już nie drugo-, lecz trzeciorzędnych. Parma wypróbowywała juniorów bez śladowego doświadczenia seniorskiego, a Juventus nie umiał pokonać naszego Lecha między innymi dlatego, że kazał się bić z poznaniakami zawodnikom nienadającym się do poważnych wyzwań w Serie A. Paradoks polegał na tym, że wszyscy rywalizujący w krajowej lidze deklarowali, iż mierzą w awans do europejskich pucharów, by po awansie traktować je jako zbędny balast. I sprawiać wrażenie, że chcą z nich czym prędzej odpaść. To najnowsze stadium komercjalizacji futbolu – w przeszłości grało się o trofeum dla chwały, dziś umiera się wyłącznie za mecze, które przynoszą duże pieniądze. A w LE ich nie ma.
Ale włoski futbol, w latach 80. i 90. najbogatszy sportowo i finansowo na kontynencie, skarlał. Juventus długo podnosił się po aferze Calciopoli, Silvio Berlusconi przestał bez umiaru inwestować w Milan, sąsiedni Inter stracił hojnego sponsora Massimo Morattiego (spełnionego po upragnionym triumfie w LM), Romę przejęli amerykańscy umiarkowani biznesmeni, Lazio kieruje przedsiębiorca – Claudio Lotito – uchodzący wręcz za dusigrosza. A ponieważ wszystkie poza turyńskim kluby Serie A się nie zmodernizowały – np. nie zarabiają na meczach, bo stadiony należą do miast – i niedomagają marketingowo, to przestały przyciągać najznakomitszych piłkarzy. Jedynego arcydrogiego transferu w Italii dokonało w minionych latach Napoli, ale nawet ten wyjątkowy zakup był możliwy głównie dlatego, że Real Madryt chciał się Gonzalo Higuaína – o nim mowa, kosztował 37 mln euro – pozbyć.
I włoskie kluby w Lidze Mistrzów seryjnie przegrywają. Po zwycięskim dla Interu 2010 r. ani razu nie dopchały się nawet do półfinału (najczarniejsza passa od lat 70.!), w minionym sezonie poodpadały przed ćwierćfinałem, ulegają nawet rywalom pokroju Galatasaray. Serie A systematycznie obsuwała się w rankingu UEFA, aż zleciała na czwarte miejsce – swoje najniższe od 1984 r. – i straciła jedno miejsce w Champions League. Ba, zaczęło jej grozić, że stoczy się jeszcze niżej – za ligę portugalską.
Dlatego Włosi spokornieli. I pojęli, że rankingowe punkty można zbierać także w LE. Już w minionym sezonie o trofeum marzył Juventus – finał odbywał się na jego stadionie, nowiusieńkim i symbolizującym wejście w epokę nowoczesności – ale zatrzymała go w półfinale Benfica. A w bieżącym nastąpiła totalna mobilizacja. Nie ma opędzania się od rozgrywek przez wystawianie składów skandalicznie rezerwowych – choć trenerzy zmian dokonują, stąd pucharowe występy Łukasza Skorupskiego w bramce Romy – nie ma cichych marzeń o możliwie szybkiej porażce, by europejskie podróże nie zakłócały przygotowań do meczów Serie A. Efekty przyszły natychmiast. Wszystkie pięć klubów znalazło się w czołowej szesnastce rozgrywek, a rozentuzjazmowana „La Gazzetta dello Sport” obwołała je wręcz „Pucharem Włoch”.
Przedstawiciele Serie A przegrali ledwie trzy ze swoich 34 meczów tegorocznej edycji LE. Zwyciężają nie tylko drużyny międzynarodowo doświadczone, jak Inter czy Roma, i nie tylko obficie inwestujące w transfery, jak Napoli, lecz także przeciętniej obsadzone, jak Fiorentina czy Torino, które do europejskich pucharów wróciło po przeszło dekadzie. Florentczycy wyeliminowali w poprzedniej rundzie Tottenham, ale największą niespodziankę sprawili turyńczycy, występujący w LE tylko dlatego, że licencji na udział w nich nie otrzymała Parma – jesienią nie stracili gola przez 600 minut (eliminacje plus faza grupowa), a przed dwoma tygodniami okazali się lepsi od Athletic Bilbao. Wspaniale wypadli zwłaszcza w rewanżu – wygrali na wyjeździe 3:2 – który ich kapitan Kamil Glik nazwał swoim najbardziej niezapomnianym – obok triumfu reprezentacji Polski nad Niemcami – meczem w karierze.