Na co cierpi Premier League

Piłkarze Evertonu też dali się właśnie wykopać – a właściwie skopać, w Kijowie oberwali od Dynama 2:5 – więc Anglia nie ma przedstawiciela ani w ćwierćfinale Ligi Mistrzów, ani w ćwierćfinale Ligi Europejskiej. I można oficjalnie ogłosić, że przeżywa najczarniejszy sezon w pucharach od 22 lat.

Do jej wszechklęski wracam tylko na momencik, ubawiony retorycznymi wysiłkami wyspiarskich trenerów, by wmówić publice, że przegrywają nie z silniejszymi przeciwnikami, lecz niesprzyjającymi okolicznościami.

Jęczą chóralnie. José Mourinho znów przypomniał, że mecze angielskie – w Premier League, FA Cup, Capital One Cup – są wymagające atletycznie jak nigdzie indziej, więc ich uczestnikom brakuje energii, by wytrzymać jeszcze konkurencję z drużynami z kontynentu – w domyśle wypoczętymi, przecież one kopią sobie niedzielnie na zielonej trawce. Arsene Wenger znów zażądał, by zrezygnować z archaicznej reguły szczególnego cenienia goli strzelonych na wyjeździe – wówczas Chelsea oraz Arsenal zremisowałyby dwumecze z PSG oraz Monaco i mogły ratować skórę w rzutach karnych. Manuel Pellegrini wystękał natomiast, że dopóki liga angielska nie urządzi sobie wreszcie zimowej przerwy, to będzie odstawać od zagranicznych rywali.

Naturalnie uległbym tej wzruszającej trenerskiej litanii, gdybym nie pamiętał, że jeszcze niedawno kluby Premier League skakały sobie po Champions League, jak im się zachciało. Że Manchester United, Liverpool czy Chelsea albo ją wygrywały, albo prawie wygrywały; że wszystkie wymienione drużyny regularnie brykały w półfinałach; że w pobliże szczytu wdrapywał się Arsenal; że zdarzył się wewnętrzny angielski finał; że notorycznie zdarzały się angielskie półfinały; że zdarzały się półfinały z angielskim tercetem. Oglądaliśmy te wszystkie niesamowite fabuły, choć Anglicy również wtedy głosili, że mają najcięższą do zniesienia fizycznie ligę świata. Choć i wtedy gole wbite poza domem ważyły więcej niż wbite w domu. Choć i wtedy wyspiarze ganiali za piłką w Boże Narodzenie i Nowy Rok.

Ale wówczas mieli – zwyczajnie, po prostu, najbanalniej w świecie – lepsze drużyny. Sam sławiłem angielskie rozgrywki jako najsilniejsze w Europie – posiłkowałem się wynikami Ligi Mistrzów, ale przede wszystkim widziałem to na boiskach. Teraz nie widzę. I kiedy słyszę, że Anglicy wciąż widzą – znaczy swoją potęgę widzą – to staje mi przed oczami nasz Antoni Piechniczek, który w ciepełku swojego kominka peroruje o potędze polskiej myśli szkoleniowej, uzasadniając ją medalem mundialu z 1982 roku.

Tamta Chelsea – także za pierwszej kadencji Mourinho – była mocniejsza niż Chelsea obecna. Dawny Arsenal Wengera był mocniejszy niż Wengera Arsenal obecny, przetrącony psychicznie przez długie lata klęsk. Liverpool Rafy Beniteza był mocniejszy niż Liverpool Brendana Rodgersa. Manchester United Alexa Fergusona był mocniejszy niż Manchester Utd bez Fergusona – i mocniejszy, nade wszystko mentalnie, od Manchesteru City.

Tak, to proste. Anglicy nie przegrywają przez regulaminy ani dlatego, że mężnie umierają dla kibica na swoich boiskach. Przegrywają sportowo.

Skomentuj

Wprowadź swoje dane lub kliknij jedną z tych ikon, aby się zalogować:

Logo WordPress.com

Komentujesz korzystając z konta WordPress.com. Wyloguj /  Zmień )

Zdjęcie z Twittera

Komentujesz korzystając z konta Twitter. Wyloguj /  Zmień )

Zdjęcie na Facebooku

Komentujesz korzystając z konta Facebook. Wyloguj /  Zmień )

Połączenie z %s