Jestem urzeczony, mam ochotę użyć każdej dostępnej hiperboli i każdego dostępnego komplementu, mam ochotę ogłosić narodziny supergwiazdy. Ale się boję. Czy wypada prognozować nieuchronnie wielką przyszłość graczowi, który zachwyca ledwie kilka miesięcy?
Owszem, niespełna 22-letni Felipe Anderson za więcej niż obiecującego uchodził już w Santosie, gdzie dojrzewał obok przyćmiewającego wszystkich Neymara (przyjaźnili się, sławniejszy Brazylijczyk nazywał go „młodszym bratem”). Owszem, szefowie Lazio wytrwali w potwornie trudnych negocjacjach transferowych – pośrednikiem była inwestująca w „udziały” w piłkarzu agencja Doyen Sports – bo dostrzegli w nim nieprzeciętny talent. Kiedy już jednak w Rzymie wylądował, rozczarowywał totalnie. Przez blisko półtora roku.
Roztył się, bo z oporami opanowywał język włoski, nie rozumiał nazw potraw i na wszelki wypadek zawsze zamawiał spaghetti w ciężkim sosie carbonara – tak przynajmniej głosi chyba najpopularniejsza związana z Andersonem anegdota. Nie rozumiał też trenerskich poleceń taktycznych, więc po boisku błąkał się zagubiony. W poprzednim sezonie Serie A ledwie siedem razy przebił się do podstawowej jedenastki, nie rozegrał żadnego pełnego meczu, jedynego gola strzelił Legii Warszawa w Lidze Europy.
Ożył dopiero w grudniu, wtedy też wreszcie zdobył bramkę w Serie A. Choć czasownik „ożył” dalece tu nie wystarcza. To była eksplozja.
Felipe Anderson z dnia na dzień stał się nie tylko liderem Lazio, ale i najjaśniejszą gwiazdą całych rozgrywek. Debiutanckiego gola wbił Parmie, miał też wówczas siedem (!) udanych dryblingów. Następnie dał dwie asysty w meczu z Atalantą, potem dzięki jego dwóm trafieniom rzymianie zremisowali z Interem, potem była bramka i dwie asysty na miarę 3:0 z Sampdorią, aż przyszły derby z Romą – gol, kolejna asysta, wynik 2:2. W każdym z tych spotkań był numerem jeden na boisku. W pięciu kolejkach z rzędu! Uziemiła go dopiero kontuzja, ale gdy po kilku tygodniach wrócił, potrzebował tylko półtora meczu na rozruch. I znów się rozszalał.
Jest tak piekielnie szybki – w Lazio zmierzyli, że bezkonkurencyjny w lidze – że niekiedy nawet nie próbuje dryblować, lecz zwyczajnie puszcza piłkę obok rywala i go wymija. Co nie oznacza, że dryblować nie umie – przeciwnie, nikt w Serie A nie wygrywa częściej pojedynków (od grudniowego meczu w Parmie średnio 4,6 na mecz, przy 3,7 wicelidera tej klasyfikacji Paula Pogby). Gracz torpeda. Lubi Felipe Anderson ruszyć do tańca w połowie boiska lub wręcz na własnej połowie, z każdym susem zdaje się pędzić szybciej, a po kilkudziesięciu metrach nie wygląda na zziajanego, w każdym razie wystarcza mu mocy, by oddać precyzyjny, mocny strzał. Lewą (4 gole) lub prawą stopą (4 gole), nie próbujcie ustalać, którą posługuje się sprawniej, szkoda zachodu, to typ doskonale obunożny. Jego dorobek z ostatnich 12 meczów do dziewięć bramek i siedem asyst, a byłby jeszcze okazalszy, gdyby partnerzy rzadziej pudłowali po jego błyskotliwych podaniach. Sam uderza z 65-procentową celnością, najwyższą wśród zawodników Serie A, którzy celują w bramkę częściej niż trzy razy na 90 minut. I sprawdza się wszędzie. Na obu skrzydłach, za napastnikiem, głęboko w środku pola. Biega też wszędzie (także w celach defensywnych), nie zatrzymuje się właściwie nigdy.
Przede wszystkim jednak oszałamia Brazylijczyk nieprawdopodobną dynamiką, budzącą skojarzenia – trener Sampdorii Sinisza Mihajlovic już je zwerbalizował – z Cristiano Ronaldo. Ja się do nich przyznaję z duszą na ramieniu, ponieważ, jak już wspominałem, Anderson wyczarowuje perłę za perłą od zaledwie kilku miesięcy, wszystkie przywołane statystyki obejmują okres od przełomowego grudniowego wieczoru w Parmie. Od tamtej pory jest bezspornie najlepszym piłkarzem ligi, Lazio awansowało na trzecie miejsce w tabeli i coraz śmielej myśli o wicemistrzostwie, prasa donosi, że rewelacyjnym młodzieńcem interesują się największe kluby zagraniczne, ze wskazaniem na Manchester United. Niepojęte, że jeszcze nie otrzymał – otrzyma, to kwestia czasu – powołania do reprezentacji Brazylii.
Właśnie przedłużył kontrakt do 2020 roku – zarabia drobne jak na skalę talentu 1,2 mln euro – ale wiadomo, że rzymianie go nie utrzymają, umowę podpisali, by zarobić na nim kilkadziesiąt milionów. I pewnie zarobią, być może już najbliższego lata.