To celebryta nieklasyczny, bo nie pokazuje buzi i nie uświetnia sobą bankietów ani innych, przepraszam za wulgaryzm, eventów, ale to nie przeszkadza mu rozszerzać medialnego panowania. Nawija jak nakręcony, oczywiście do usłużnie podsuniętych mikrofonów, w proceder zamieszana jest nawet moja „Gazeta Wyborcza”, która również opublikowała niedawno wywiad – bardzo tego nie lubiłem – ze sławnym kryminalistą, dziś ponoć świadkiem koronnym. Piszę „ponoć”, bo zdawało mi się, że skruszonym bandytom zależy na rozpłynięciu się w niebycie, tymczasem rozgadanego „Masy” nie było już chyba tylko w dwumiesięczniku „Cement Wapno Beton” (pewności nie mam, dawno nie wertowałem). Raz czytamy jego refleksje, że „nie uważa się za złego człowieka”, innym razem utyskuje, że „życie świadka koronnego wcale nie jest usłane różami”, słowem, kryminalista umożliwia odbiorcy nawiązanie intymnego kontaktu, jak każdy uczciwie dbający o fanów gwiazdor. Pozostaje tylko czekać, aż poprowadzi telewizyjne show. Nawiasem mówiąc, młodszym wypada przypomnieć realia lat 90. – ówcześni gangsterzy podkładali bomby, urządzali uliczne strzelaniny, ściągali haracze z każdej restauracji w mieście etc.
Dzisiaj celebryta wylądował na okładce „Przeglądu Sportowego”, a na następnych stronach opowiada jak zwykle. Z wyżyn herszta ciut znaczniejszego niż Don Corleone, który miał u stóp całą Polskę, i ze swobodą mitomana, którego dodatkowo napędza świadomość, że nikt jego rewelacji nie zweryfikuje, więc może powiedzieć wszystko. O tym, jak sponsorował sukcesy pruszkowskich koszykarzy – oglądałem namiętnie! – i o tym, jak się ze sportowcami zabawiał prywatnie. Jak tu oddzielić prawdę od zmyślenia? Nie mam pojęcia. Mam za to przeświadczenie, że się prawie niczego się nie dowiaduję (o kręcących się wokół Mazowszanki kryminalistach pisał już Adam Wójcik), że dałem się jedynie nakarmić obrzydliwymi momentami przechwałkami i „anegdotami”, których bohaterowie łatwo mogą w nich siebie rozpoznać. I ich rodziny też. A przypominam jeszcze raz – to opowiastki nieweryfikowalne.
Doprawdy, nie rozumiem, po co dziennikarze zapaskudzają „Masą” łamy. Owszem, na podstawie jego zeznań zapadały wyroki skazujące. Ale śledczy dysponują wieloma technikami operacyjnymi, by je potwierdzić lub obalić. Autorzy wywiadów nie dociekają. Tego od dzisiejszej rozmowy w „PS” interesuje za to, który koszykarz nie sprawdził się w grupowych zabawach z podległymi kryminaliście kobietami („miałem pod sobą 96 burdeli w Warszawie”). Na co oczywiście przepytywany skwapliwie odpowiada.
Jego chętkę na przedmikrofonowe – a także przedkamerowe – popisy pojmuję za to doskonale. Niebawem wydaje trzecią książkę, rozgłos jest mu niezbędny. Poza tym były król życia, którego okoliczności zmusiły do siedzenia w cieniu, pewnie pożąda każdej okazji, by się polansować. To tym łatwiejsze, że może konfabulować, ile wlezie. Rozmowę w „PS” kończy wspomnieniem: „(…) byli i tacy, którzy chętnie z nami współpracowali i (…) potrafili na przykład napisać coś, co było dla nas wygodne. Jeszcze w latach 90., będąc absolutnie na fali, przeczytałem tekst, że jako pierwszy odszedłem od gangsterki i zajmuję się wyłącznie legalnym biznesem. Przeczytałem, bo… chciałem coś takiego o sobie przeczytać”.
Mam wrażenie, że trochę z przyjemnej przeszłości udało się ocalić. Że „Masa” znów czyta o sobie to, co chciałby przeczytać.