Siatkarski finał sensacji

Siatkarze Lotosu Trefla Gdańsk przeskoczyli samych siebie. Czy przeskoczą także Resovię, czyli drugą drużynę Europy? Dziś rozpoczyna się walka o mistrzostwo kraju.

Andrea Anastasi nie dał się wykurzyć z Polski. Jako jedyny trener w XXI wieku potrafił z naszą reprezentacją zdobywać medale seryjnie, ale po przegranym w zawstydzającym stylu turnieju olimpijskim w Londynie stracił moc oddziaływania na szatnię. Siatkarze grali coraz marniej, aż został zwolniony.

Wrócił jako trener klubu, który istnieje od 2005 roku, a w PlusLidze błąkał się po nizinach tabeli. Miniony sezon gdańszczanie skończyli na 10. miejscu – gdyby nie „zamknięcie” rozgrywek, walczyliby o utrzymanie. I przed startem bieżącego nikt nie wróżył im nawet szans na podium. Bukmacherzy oferowali 75 zł (!) za każdą złotówkę postawioną na to, że Lotos Trefl zostanie mistrzem Polski.

Mistrzem jeszcze nie został, ale jest już największym wygranym ligi. W półfinale rozprawił się z broniącą tytułu Skrą Bełchatów, wykorzystując ewidentny fizyczny kryzys jej siatkarzy. Gdańszczanie w przeciwieństwie do rywali nie wykrwawiali się w europejskich pucharach, jednak również mieli prawo do przyspieszonego oddechu – szeroką kadrą nie dysponują, właściwie każdy mecz obskakiwali tą samą siódemką zawodników.

To drużyna zbudowana od gołej ziemi i niemal z dnia na dzień, podważająca tezę, jakoby siatkówka wymagała żmudniejszego wytrenowania odpowiednich boiskowych odruchów niż w innych grach zespołowych. Ubiegłego lata kontrakt podpisał Anastasi, ubiegłego lata kontrakty podpisali wszyscy jego najważniejsi podwładni, importowani zresztą z różnych kultur – od włoskiego rozgrywającego Marco Falaschiego, przez amerykańskiego atakującego Murphy’ego Troya i niemieckiego przyjmującego Sebastiana Schwarza, po polskich medalistów (złotych bądź srebrnych) mundialu – Mateusza Mikę, Piotra Gacka i Wojciecha Grzyba. Można powiedzieć, że jeszcze wczoraj nie było w Gdańsku niczego.

Anastasi wzmocnił zatem reputację reżysera przedstawień sensacyjnych, obalających zastane hierarchie. To on wszak stał za wydarzeniem w nowożytnej siatkówce reprezentacyjnej bodaj najbardziej niesamowitym. W 2007 roku tak natchnął Hiszpanów, że zdobyli mistrzostwo Europy. Hiszpanów, którzy przedtem i potem niczego istotnego w tym sporcie nie wygrali – nie wskoczyli na podium żadnej prestiżowej imprezy międzynarodowej – i którzy swoich rodaków, skupionych na innych dyscyplinach, w ogóle nie obchodzą. A na tamtym pamiętnym turnieju złamali w finale Rosjan w ich własnej moskiewskiej hali! To był na szok na miarę złota Euro 2004 wykopanego przez piłkarzy Grecji.

Rozgrywającym tamtej drużyny był Miguel Ángel Falasca, który teraz, jako trener pobitej w półfinale Skry, poczuł na własnej skórze, że Anastasi to wybitny specjalista od przechytrzania rywali teoretycznie potężniejszych. I mistrz prowokacji, zdolny wyprowadzić z równowagi najspokojniejszego kolegę po fachu.

Choć może ta etykietka – wyczynowego specjalisty od wywoływania sensacji – jego kompetencje redukuje? Włoch generalnie dał się przecież poznać jako nałogowy kolekcjoner sukcesów, dla którego zwyciężanie jest środowiskiem naturalnym. To bezdyskusyjnie najbardziej utytułowana postać w polskiej lidze – jako siatkarz wygrał wszystko, od mistrzostw świata, ME i Ligi Światowej po europejskie puchary (trzykrotnie, z trzema klubami), a jako selekcjoner reprezentacji Włoch, Hiszpanii oraz Polski uzbierał 13 medali rozmaitych imprez.

Teraz wyniósł na podium – i do jesiennego debiutu w Lidze Mistrzów! – drużynę z Gdańska, czyli miasta, które na ten pułap w męskiej siatkówce nie doskoczyło od 1950 roku. Rozerwał kwartet polskich potęg rozdzielających między siebie medale sześciu sezonów i do finału mógłby przystąpić zrelaksowany, bo misję już wypełnił. Mógłby, gdyby nie pobudzała go nieustająca żądza wygrywania.

Rzeszowianie swój obowiązek muszą dopiero wykonać – jak to określił rozgrywający Lukas Tichacek. Oni dysponują dwiema równorzędnymi szóstkami, z Ligi Mistrzów umieli wyeliminować wielokrotnie bogatszy Lokomotiw Nowosybirsk, w turnieju finałowym zajęli drugie miejsce. Dowodzi nimi Andrzej Kowal, broniący honoru całego polskiego trenerstwa. Właściciel sponsorującej klub firmy Asseco ufa mu już od czterech lat, więc ostał się jako jedyny rodzimy fachowiec w silnych klubach. Ba, posadę utrzymuje najdłużej w całej lidze. W finale w pewnym sensie będzie reprezentował całe środowisko, coraz bardziej sfrustrowane modą na wynajmowanie obcokrajowców.

A zasadzi się na niego przeciwnik wśród tych obcokrajowców bezapelacyjnie najpotężniejszy.

Skomentuj

Wprowadź swoje dane lub kliknij jedną z tych ikon, aby się zalogować:

Logo WordPress.com

Komentujesz korzystając z konta WordPress.com. Wyloguj /  Zmień )

Zdjęcie na Facebooku

Komentujesz korzystając z konta Facebook. Wyloguj /  Zmień )

Połączenie z %s