Blogowałem w czwartek, że obsobaczanie piłkarzy i trenerów, którzy w półfinałach Ligi Mistrzów zabawiają się już wręcz z przyzwyczajenia, sezon w sezon, uważam za absurdalne. Że Barcelona, Bayern i Real Madryt to drużyny przeżywające właśnie swoje belle époque, które od lat w kryzysy popadają wyłącznie w dyskusjach na internetowych forach, bo tam obowiązuje przeświadczenie, że pojedyncza przegrana oznacza zawalenie się świata.
Po 3:0 Barcelony nad Bayernem znów rozmyślałem bowiem przede wszystkim o tym, że w nowoczesnym futbolu czas płynie jak opętany – nieudane 90 minut gry może unieważnić wszystko, nad czym harowałeś – wysłuchując peanów! – miesiącami.
Tydzień temu Bayern i Barcelona frunęły wszak obok siebie, na pułapie niedostępnym dla 99,999 procent klubów świata. Rządziły w arcymocnych ligach krajowych, przymierzały się do półfinału arcyprestiżowej Champions League, trzymały w szatniach tłumy arcypiłkarzy. Ba, monachijczycy mieli niejaką przewagę – zagwarantowany już tytuł w Bundeslidze oraz trenera z większym nazwiskiem, charyzmą, doświadczeniem, dorobkiem. Godzilla kontra King Kong.
Natomiast przed wczorajszym rewanżem rywali dzieliła już przepaść. Bayernowi wypominaliśmy, że nie strzelił gola od haniebnych 360 minut, a Barcelonę sławiliśmy, że nie straciła go od imponujących 640 minut. Bayernowi wypominaliśmy najczarniejszą passę wyników od prehistorycznego roku 1991, a Barcelonę sławiliśmy za passę najjaśniejszą w historii – siedem kolejnych zwycięstw ze stosunkiem bramek 25-0. Z Bayernu co niecierpliwsi zaczęli przeganiać trenera Pepa Guardiolę, a prowadzącego Barcelonę Luisa Enrique zaczęto uświadamiać, jak niewiele dzieli go zdobycia potrójnej korony. Bayern przywiądł w komentarzach publicystów do drużyny bez przyszłości, Barcelona miała przyszłość u swoich stóp.
Patałachy kontra półbogowie. Czarna rozpacz kontra ekstaza.
Czy świat nie wydał werdyktu zbyt radykalnego? Czy naprawdę uprawniał do niego tamten przeklęty środowy wieczór na Camp Nou, podczas którego biła po oczach różnica wyrażona potem twardą statystyką – 28 wygranymi pojedynkami piłkarzy Barcelony wobec ledwie 3 wygranych pojedynków piłkarzy Bayernu? Czy nie powinniśmy jeszcze intensywniej wskazywać na okoliczności łagodzące, skoro wiemy, że z nieobecnymi Arjenem Robbenem, Franckiem Ribérym oraz Davidem Alabą monachijczycy dryblowaliby ze skutecznością o kilkaset procent wyższą? A można przecież posunąć się jeszcze dalej i wyobrazić sobie analogiczne straty u Katalończyków, czyli rozłożonych przez kontuzje Leo Messiego, Neymara i Daniego Alvesa… Doprawdy, wciąż nie doceniamy wpływu przypadku na wynik.
Bezradność monachijczyków w rewanżu, a także uporczywe trzymanie się skrajnie wysokiej defensywy – w zderzeniu z Barceloną w najnowszym wydaniu samobójcze – przypomniała mi jednak, że ich ukryty kryzys ciągnie się od miesięcy. Podstawowe dane, obejmujące mecze szczególnie wymagające, są dla Bayernu bezlitosne. Brutalne.
W bieżącym roku kalendarzowym nie wygrał ani jednego wyjazdu w Lidze Mistrzów – 0:0 z Szachtarem, 1:3 z Porto, 0:3 z Barceloną.
Nie wygrał też ani jednego meczu z czołówką Bundesligi – 1:4 z Wolfsburgiem, 0:2 z Mönchengladbach, 0:2 z Bayerem Leverkusen, 0:1 z Augsburgiem, 1:1 z Schalke.
Nie wygrał wreszcie żadnego ze szlagierów w krajowym Pucharze – ćwierćfinałowe 0:0 w Leverkusen (awans po karnych), półfinałowe 1:1 z Borussią Dortmund (odpadnięcie po karnych).
10 prób – okrągłe zero prób udanych. Degrengolada totalna. Nawet jeśli wykreślimy porażkę z Augsburgiem, która przytrafiła się Bayernowi już po zdobyciu tytułu, to lista wpadek wygląda przygnębiająco. „Wpadka” nie brzmi tu zresztą adekwatnie, tu już mamy do czynienia z regułą. I wczorajsze zwycięstwo niczego zmienia, po przerwie barcelończycy biegali po boisku wyraźnie odprężeni.
Kilkakrotnie pisałem, że za bezcenną, jedną z absolutnie kluczowych zalet trenera uważam elastyczność. Gotowość odejścia od własnych przekonań – także tych, którym zawdzięcza się sukces – gdy okoliczności stają się nadzwyczajne. Ta „nadzwyczajność” może mieć mnóstwo przejawów. Na przykład wykrwawiającą drużynę epidemię kontuzji (na Bayern spadły nieszczęścia wprost niewiarygodne, i nie były to urazy mięśniowe sugerujące niewłaściwie obciążenia w treningu). Albo zderzenie z rywalem o wyjątkowym stylu gry, ewentualnie wyjątkowym kunszcie solistów (chyba nigdy nie widziałem napadu o większej skali talentu niż w trójcy Messi – Suárez – Neymar). Albo zderzenie z rywalem, który znajduje się aktualnie w wyższej formie, może nawet mknie od meczu do meczu w uniesieniu (i musisz zachować pokorę).
Na wyzwanie katalońskie Guardiola zareagował trochę jak ślepy na rzeczywistość. Wiedzieliśmy, że swojej filozofii nie wyrzeka się nigdy – dotyka to chyba wszystkich ukąszonych przez cruyffizm – ale też nigdy wcześniej nie zdawał się aż takim fundamentalistą. Co zresztą czyni go postacią paradoksalną, wszak znamy go zarazem jako innowatora, trenera poszukującego, obsesyjnie polerującego swój styl gry i wynoszącego go na coraz wyższe stopnie wyrafinowania. Tkwi w nim i konserwatysta, i rewolucjonista.
Ambiwalencję czuję i ja, gdy usiłuję podsumować dokonania Guardioli w Bayernie. Nie umiem wymazać z pamięci kilku wieczorów, podczas których monachijczycy przemieszczali się boisku jak rój pszczół, w konfiguracjach nie do opisania cyfrowymi kodami najpopularniejszych systemów gry, i przesuwali piłkę w tempie redukującym przeciwnika do biernego obserwatora wydarzeń. To się przekładało na wyniki, wystarczy wspomnieć choćby jesienne 7:1 w Rzymie. Ale też nie przypomnę sobie wielkich, rozstrzygających o trofeach wieczorów, podczas których Bayern wypadłby zjawiskowo. Nie przypomnę sobie, bo ich nie było. Nie było meczu mitu założycielskiego ery Pepa.
Monachijczycy pod Guardiolą są zatem drużyną zdolną do podniebnych uniesień – pojedynczych meczów arcydzieł nie do zapomnienia – i morderczo regularnego zbierania ligowych punktów, ale też drużyną o szokująco wysokim odsetku niepowodzeń – lub niepełnych powodzeń – w meczach z rywalami bardzo silnymi. Zwłaszcza ich bezradność w 1:4 z Wolfsburgiem wciąż stoi mi przed oczami… Co oczywiście nie oznacza, że w następnym sezonie Bayern na szczyt LM jednak nie wskoczy.
Ale Guardiola popracuje pod presją, jakiej nie musiał znosić nigdy. W Barcelonie wyreżyserował debiutancki sezon marzeń, więc w każdym następnym miał przyjemne poczucie, iż nawet ewentualne porażki już jego pomnika nie obalą. W Monachium osiąga na razie co najwyżej minimum przyzwoitości. I ostatni rok kontraktu będzie wypełniał ze świadomością, że do galerii sław klubu może go doprowadzić jedynie triumf w Lidze Mistrzów. W tej konkurencji drugie miejsca nie istnieją.