Wciąż jeszcze nie widziałem w futbolu wszystkiego, intensywnie marzę o transmisji na żywo z pojedynku na szczycie – wybitnego psychiatry z wybitnym prezesem Florentino Pérezem. Ten ostatni to wyjątkowy trudny przeciwnik, intuicyjnie umieszczam go wśród czołowych paranoików na planecie, on prawdopodobnie w wolnych od zarabiania chwilach gapi się na kozy, i to nie gapi się bez powodu, on się na nie gapi, by je zabijać wzrokiem.
Carlo Ancelottiego też uśmiercił z konkretnego powodu. Wynagrodził go mianowicie za sezon Realu bez prestiżowego trofeum, ale zarazem sezon wspaniały, tak, to tylko pozorny paradoks, cała kadencja włoskiego trenera w Madrycie była czasem fantastycznym. W kryzys jego piłkarze, owszem, w tym sezonie wpadli. Na początku bieżącego roku, gdy porażki w Valencii (mimo prowadzenia!) i derbowe z Atlético pozbawiły ich szans na tytuły krajowe – ligowy i pucharowy. I to całkiem zrozumiałe, że wpadli, może wręcz zalecane, przecież potrzebujemy czasami jakichś poszlak, by wierzyć, że po boiskach nie biegają tytanowe humanoidy, lecz zwykłe biologiczne homo sapiens, a Real zaczął wyglądać na drużynę zdecydowanie nieludzką. Rok 2014 zwieńczył wszak rekordową w Hiszpanii passą 22 zwycięstw, a mknął przez tamten rok w rakietowym tempie – ponieważ zdobył aż cztery trofea, co nie zdarzyło się nigdy wcześniej w całej historii klubu, rozegrał aż 69 meczów. Gdyby madrytczycy nie spuchli, trzeba by na nich nasłać brygadę antydopingową.
Uwiódł też Ancelotti szatnię, piłkarze pokochali go na zabój, jak zresztą wszędzie, gdzie pracował, on jest nie tylko skutecznym przywódcą, on jest przede wszystkim ciepłym, serdecznym, pełnym poczucia humoru i wyrozumiałości dla rozdętych gwiazdorskich ego facetem. Uwiódł wreszcie kibiców, którzy w miażdżącej większości chcieli, by został w klubie, ba, Włoch wydawał się też idealnym podwładnym prezesa, po Madrycie krążył dowcip, że kiedy Ancelotti pokłóci się z Pérezem, to Carlo zawsze bierze stronę Florentino. To trener dla klubu o charakterystyce Realu idealnej, bo nie wywołuje konfliktów, lecz działa na otoczenie łagodząco – piłkarze mówią o nim pieszczotliwie „Carletto” – i jeszcze umie zręcznie lawirować menedżersko, by godzić interes drużyny z kaprysami szefa. Choć nigdy do końca nie dowiemy się, czy konsekwentne trzymanie na boisku Garetha Bale’a – w lutym/marcu nie opuścił żadnej z 720 kolejnych minut gry, choć nie strzelił przez ten czas gola ani nie dał asysty! – wynikało z faworyzowania ulubieńca przełożonego, czy słabości madryckiej kadry, która przez skupioną na megatransferach strategii Péreza jest zwyczajnie zbyt wąska.
Kiedy hiszpański przedsiębiorca wylewał z roboty José Mourinho, miał powody. Choćby takie, że portugalski trener podzielił drużynę, poróżnił się z piłkarzami symbolami, szatnię z naturalnych przyczyn kipiącą ekstremalnymi emocjami jeszcze rozpalał. Gdy dzisiaj Pérez wykopuje Ancelottiego, sprzeciwia się właściwie całemu światu, niniejsza notka jest jednym z tysięcy głosów – należących również do komentatorów nieskończenie kompetentnych – w obronie doskonałego fachowca, który jest stworzony do pracy w czołowych futbolowych korporacjach. Mam wręcz wrażenie, że gdyby Pereza rzeczywiście poobserwował psychiatra, być może odkryłby, że zwalnianie trenerów to u niego tik, niekontrolowany odruch, wymagające terapii zaburzenie. To najsławniejszy prezes nowoczesnego futbolu, który ucieleśnia wszystkie absurdy jego celebryckiej nieracjonalności, obie kadencje Pereza wyznaczają tyleż wysokobudżetowe transfery – Figo, Zidane, Beckham, Ronaldo, Bale etc. – co spektakularne personalne błędy, teraz też zanosi się, że rozstaniem z włoskim trenerem wzbogaci galerię niepotrzebnie usuniętych, galerię zajętą nade wszystko przez piłkarza Claude’a Makélélé i trenera Vicente del Bosque, czyli ofiar przeświadczenia, że są dla Realu niewystarczająco gwiazdorscy.
Ten ostatni był nieco podobny do Ancelottiego, również uchodził za koncyliacyjnego i serdecznego, chyba nieprzypadkowo to właśnie ci dwaj szkoleniowcy doprowadzili madrytczyków do wszystkich triumfów w Lidze Mistrzów odniesionych w XXI wieku. Niewykluczone, że w Realu – środowisku rozhisteryzowanym, wręcz autodestrukcyjnym – nie wystarczą umiejętności czysto trenerskie, że tam trzeba jeszcze specyficznych zdolności interpersonalnych, by szatnią nie wstrząsała permanentna wojna nuklearna. Tym bardziej ryzykowny zdaje się zresztą plan zatrudnienia Rafy Beniteza, lodowatego technokraty, który w piłkarzach widzi biologiczne zespoły cech wpływających na wynik. Kiedy Ancelotti je – a tę czynność uwielbia ponad wszystko – coś smacznego, woła podwładnych, by też spróbowali (opowieści Paolo Maldiniego) – nie baczy na wymogi dietetyczne, on po prostu musi się podzielić dobrem, to silniejsze od niego. Benitez się prawdopodobnie nie podzieli, on zapewne tak układa każdą potrawę na talerzu, by oddawała uroki systemu 4-2-3-1, właściwie nie wiadomo, czy w ogóle miał w życiu czas, by włączyć kubki smakowe.
Będzie ciekawie, na awantury w Realu zawsze czekam z entuzjazmem prymatologa podglądającego szympansy, zwłaszcza pod Pérezem ten klub przypomina niekiedy oddział psychiatryczny, którego ordynatorem jest regularny wariat. Co oczywiście nie przeszkadza mu wygrywać, jedenastka złożona właściwie wyłącznie z gwiazd nabytych za 30 mln, 50 albo 100 mln wygrywać musi, nawet gdyby taktykę ustalał generator esów-floresów. Teraz tradycji stało się zadość, od 1983 roku żaden trener nie utrzymał posady po sezonie bez trofeum.
Ale madrycki bilans minionych lat, zaprojektowanych w sporej mierze przez prezesa Florentino Péreza, jest co najmniej niepokojący. Po 2008 roku Real zdobył mistrzostwo kraju tylko raz. Tak biednej siedmiolatki po wojnie jeszcze nie miał.