Piłkarze z Turynu spoglądają na rywali jak na wyższą cywilizację, ale ufać im nie wolno. To włoska specjalność – maksimum pokory pogodzić z minimum uległości. Chwycą się każdego sposobu, by dzisiejszy finał Ligi Mistrzów wygrać.
Włosi zaczęli pisać o Barcelonie per „Marsjanie” w złotej erze trenera Pepa Guardioli, gdy świat debatował, czy nie podziwia aby najwspanialszej drużyny w dziejach futbolu. Potem przestali, bo katalońska drużyna zaczęła błądzić całkiem po ludzku, ale ostatnio kosmiczna metaforyka wróciła. Wróciła przede wszystkim wraz z reaktywacją Leo Messiego, który znów jest nie tyle najlepszy na boisku, ile wygląda na przedstawiciela innego gatunku.
– To obcy, który zniża się do grania z ludźmi. Możemy żyć tylko nadzieją, że 6 czerwca zejdzie na ziemię, czyli na poziom zwykłego człowieka – mówi o Argentyńczyku Gianluigi Buffon, 37-letni bramkarz Juventusu, który bronił strzały wszystkich wirtuozów XXI wieku. Szanse na zwycięstwo szacował po półfinale na 35 procent.
Zanim w 2006 r. afera Calciopoli zatopiła turyńczyków w drugiej lidze, obaj finaliści operowali na podobnym pułapie – należeli do szerokiej czołówki najbardziej renomowanych klubów w Europie. Ba, historycznie Juventus znaczył wręcz więcej, bo najcenniejsze trofeum zdobywał dwa razy, a Barcelona – ledwie raz. Ale od tamtej pory futbol wykonał skok w nadprzestrzeń. Nastała epoka wszechpotężnych marketingowo superklubów, wśród których królują mistrzowie Hiszpanii i o doścignięciu których marzą mistrzowie Włoch.
Na razie turyńczycy widzą w Barcelonie wyższą planetę, która krąży hen wysoko nad nimi, daleko ponad orbitą okołoziemską. Jeśli dziś znów zwycięży, jej piłkarze wzniosą trofeum po raz czwarty w minionej dekadzie (2006, 2009, 2011, 2015) i nadadzą jeszcze piękniejszego blasku wizerunkowi najmocniejszej futbolowej firmy naszych czasów. Kadra się zmienia – nie ma już w niej nikogo z podstawowego składu w finale sprzed 9 lat – co pewien czas rozhisteryzowane media ogłaszają „kryzys”, ale z Ligi Mistrzów Katalończykom tylko dwukrotnie zdarzyło się wypaść przed półfinałem.
A na sam szczyt wrócili paradoksalnie dopiero teraz, gdy po kilku sezonach kopiowania stylu gry wyćwiczonego do perfekcji w czasach Guardioli – tiki-taki – do szatni wszedł trener, który odważył się zarządzić radykalną woltę. Uporczywe przetrzymywanie piłki przestało być świętością i najwyższą wartością, Barcelona postawiła bowiem na futbol uniwersalny. Potrafi zwyciężać dzięki piorunującym kontratakom, choć do niedawna z ich powodu co najwyżej przegrywała – sama tym sposobem natarcia gardziła. Chętniej też śle kilkudziesięciometrowe podania, by jednym nagłym ruchem przerzucić piłkę do napastników – to też było w przeszłości poniżej katalońskiej godności, większość akcji należało rozegrać w tempie kontemplacyjnym, poprzedzając je grą wstępną w środku pola.
Którego spośród krążących po Berlinie katalońskich kibiców nie zagadnąłem o finałową prognozę, odpowiadał, że faworyt rozbije Juventus trzema albo czterema golami. Oni nie czują żadnego niepokoju, nie umieją sobie wyobrazić męki w dogrywce czy choćby wyrównanych 90 minut, oni oczekują niezapomnianego show. Estetycznej frajdy bez zbędnych emocji. Skoro ich piłkarze w półfinale roznieśli na strzępy Bayern – ceniony tym wyżej, że dowodzony przez Guardiolę – to dlaczego mieliby cierpieć przez Juventus, którego od dekady nikt nie widział w najważniejszych wieczorach Champions League? Usłyszałem nawet teorię, że jak Hiszpania po minimalnie wygranych finałach turniejów w 2008 i 2010 r. znokautowała reprezentację Włoch podczas Euro 2012 (4:0), tak Barcelona po „zwykłych” finałowych zwycięstwach nad Manchesterem United w 2009 i 2011 r. podsumuje hegemonię nokautem na mistrzach Serie A.
Włosi tę wprost nieprzyzwoitą katalońską pewność siebie by zrozumieli, bo sami w kółko przypominają, jak wiele dzieli ich od rywali. Im berliński Stadion Olimpijski kojarzy się bardzo przyjemnie, to tutaj w 2006 r. – zaraz po pierwszym przywołanym triumfie w LM Barcelony – zdobyli mistrzostwo świata. Ile minęło od tamtej pory, widać jednak choćby po metryce wszystkich trzech piłkarzy Juventusu, którzy dla mundialowego złota się zasłużyli. 37-letni Buffon, 36-letni Andrea Pirlo oraz 34-letni Andrea Barzagli (przesiedział finał w rezerwie) będą dzisiaj prawdopodobnie najstarsi na boisku. Przynajmniej dopóty, dopóki trener gości nie wpuści na boisko 35-letniego Xaviego, szykującego się do wylotu do ligi katarskiej, gdzie dodrepcze do schyłku kariery.
Barcelona wiosną 2006 r. wchodziła w swoją złotą erę. Najobfitszą w trofea w historii, a także bezprecedensowo wydajną biznesowo – jej przychody z 259 mln urosły do 484 mln euro rocznie. Przychody turyńczyków, wówczas zbliżone, niemal nie drgnęły (od 251 mln do 279 mln), oni bowiem wchodzili w erę najmroczniejszą. I słońce nad ich nowiutkim stadionem dopiero powoli wschodzi, sam Buffon na wczorajszej konferencji przyznawał, że choć powrót na europejski szczyt został zaplanowany, to miał potrwać dłużej, że tegoroczny awans zaskoczył w klubie wszystkich, od piłkarzy po szefostwo. Cała Italia do upadłego przypomina oszczędnościową politykę transferową, przez którą podstawowa jedenastka, wyjąwszy pozyskanego w czasach prosperity Buffona, kosztowała Juventus mniej niż Barcelonę jeden Neymar albo Luis Suárez.
To również dlatego turyńczycy – właściwie to w ogóle wszyscy Włosi – widzą w drużynie z Camp Nou inną cywilizację, dalece bardziej rozwiniętą. Oni wyraźnie ustępują jej i sportowo, i komercyjnie, i pod każdym możliwym względem marketingowym. Obłędnie popularna globalnie Barcelona sprzedaje rocznie blisko 1,2 mln koszulek. Juventus – ledwie 375 tys.
Barcelona, Real Madryt i Bayern. To przywoływane wyżej superkluby, które przynajmniej w półfinale LM zabawiają się już z przyzwyczajenia, niemal sezon w sezon. Zarazem jednak w trzecim finale z rzędu zderzają się z nimi ludzie, na których nikt nie stawiał. W 2013 r. na pobicie Bayernu porywała się Borussia Dortmund. W 2014 r. Atlético dzieliły sekundy od triumfu nad Realem. W 2015 r. na planetę Barcelona wyprawia się Juventus. Czy jemu pierwszemu się uda? Od poprzednich śmiałków różni go także to, że podobnie jak faworyci dzisiejszego finału mierzy w potrójną koronę.
O sensacji marzy cały kraj. Jak Barcelona jest zżyta z Katalonią, tak jej rywale od dekad uchodzą za klub ogólnowłoski – na jego stadion ciągną tłumy z najodleglejszych regionów, ponoć kibicuje mu 14 mln Włochów. Z okazji finału specjalne samoloty i autokary do Berlina podstawiono nie tylko w Turynie, ale również w Mediolanie, Bergamo, Rzymie, Bolonii, Weronie, a nawet sycylijskiej Katanii. Skoro celem podróży jest inna planeta, to od ziemi oderwała się cała Italia.