Nie zamierzam okładać pejczem Henninga Berga za jesienne wystawianie w lidze rezerw, on zwyczajnie realizował strategię klubu chcącego skupić się na europejskich pucharach. I cel osiągnął, Legia wyglądała tam znakomicie. Nie chcę też wyklinać wyeksportowania Miroslava Radovicia do ligi chińskiej. Jeśli stołeczna drużyna chce być firmą z ludzką twarzą, przyjazną dla piłkarzy, to rozumiem, że zaakceptowała decyzję Serba, który przyjął ofertę najpewniej niepowtarzalną, bowiem ostatnim kontraktem w karierze – w Polsce i przyległościach absolutnie nieosiągalnym – pragnął zapewnić więcej niż bezpieczną przyszłość rodzinie. Wszystko rozumiem, zwłaszcza że bezdusznymi korporacjami, podporządkowującymi swoim biznesowym interesom wszystko, zwyczajnie się brzydzę.
Nie będę też wyliczał popełnionych przez norweskiego trenera błędów, bo wytykali je wielokrotnie inni i są powszechnie znane.
Wpadam tu tylko po to, by podzielić się hipotezą, że tracąca mistrzostwo kraju Legia zapłaciła w sporej mierze za pychę. Pychę i arogancję karmioną poczuciem miażdżącej finansowej przewagi nad rywalami, która miała tytuł niejako gwarantować. Porażek w trakcie sezonu przybywało, ale w klubie panował wyniosły spokój. Odbijemy sobie potem, wystarczy, że nam się zachce; niech się plebs nacieszy duperelami; my wejdziemy do gry, gdy stawka będzie najwyższa. Gdyby ludziom Legii – prezesom i dyrektorom, trenerom, piłkarzom – mieściło się w głowie, że rozgrywek nie wygrywa się budżetem, to być może Berg posłałby czasami na mecz skład ociupinkę mocniejszy, niepowodzenie wywołałoby większą mobilizację, jesienny dorobek punktowy wyglądałby odrobinę okazalej. Ale nie, warszawiacy wiedzieli, że jako polski Bayern są skazani na sukces. Nie wiem, czy przeciwnikami wręcz nie gardzili, niekoniecznie świadomie.
Pycha to grzech główny także w sporcie, a jeśli poczucie bezpieczeństwa demoralizuje, to poczucie bezpieczeństwa absolutne demoralizuje absolutnie.
Tę mentalność znam doskonale, latami wysłuchuję menedżerów naszego futbolu utyskujących, że brakuje pieniędzy i w ogóle nędza. Pieniędzmi usprawiedliwiali klęski w europejskich pucharach, w rosnących przychodach dostrzegali gwarancję sukcesów w przyszłości – niejednokrotnie przywoływałem tu butę byłego wiceprezesa Legii Pawła Kosmali, który zakładał się ze mną, że w pięć lat przedstawiciel tzw. ekstraklasy co najmniej trzykrotnie awansuje do Ligi Mistrzów. Emanował niezdrową pewnością nie dlatego, że miał przed oczami precyzyjny projekt sportowy, on wyczytał nieuchronność polskich zwycięstw w ekonomicznych prognozach. Budżety naszych klubów miały rosnąć szybciej niż budżety konkurentów.
Tu miał rację, szmalu przybywa. Ale od tamtej pory minęło właśnie pięć lat i w Lidze Mistrzów jak nas nie było, tak nas nie ma. Oglądaliśmy za to w europejskich pucharach zawstydzające porażki z prowincjonalnymi klubami, które istotnie są zdecydowanie biedniejsze. Czasami wręcz amatorskie.
Wielkopańska Legia padła zatem trupem w okolicznościach, w jakich polskie kluby padają w europejskich pucharach. Uległa rywalowi dysponującemu połową jej budżetu, a gdyby nie kontrowersyjna końcówka meczu z Jagiellonią, to prawdopodobnie nie zdobyłaby nawet wicemistrzostwa.
O Lechu jeszcze zdążymy napisać, na razie chciałbym tylko zwrócić na jeden drobiazg: jeśli chcemy nieumiarkowanie komplementować poznańskich piłkarzy i trenera Macieja Skorżę, to zarazem musimy uznać, że Berg nie pracował jak patałach. Bo co to za sztuka pokonać patałacha?