Nie ukrywam, oczekiwałem, że na Narodowym prędko zapanuje błogosławiona nuda, ponieważ rozbałaganieni Gruzini nie wytrzymają naporu Polaków, nawet jeśli ci ostatni wybiegną na boisko w nastrojach wakacyjnych. Adam Nawałka chyba kombinował podobnie, skoro jedenastkę ułożył brawurowo – dwóch napastników i trzech skrzydłowych (w tym jeden ulokowany wśród obrońców!) zorientowało ją jeszcze bardziej na atak niż w jesiennym meczu w Gibraltarze, ba, ja w ogóle nie pamiętam, by w minionych latach którykolwiek selekcjoner rzucił drużynę aż tak bezczelnie ofensywną na rywala znaczniejszego niż amatorzy pokroju San Marino. Podobało mi się, znać tutaj trenera z inicjatywą, a nie rzetelnego urzędnika, który robi tylko tyle, ile musi.
I na Gruzję istotnie natychmiast spadła nawałnica, wszystko przed przerwą przebiegałoby jak trzeba, gdyby nie kilka drobiazgów – pudłował minimalnie Kamil Grosicki, głupiał przed pustą bramką Robert Lewandowski, jak natchniony bronił Giorgi Loria. Działo się gęsto, ale dopiero po przerwie zaczęło się dziać zbyt gęsto i źle, gdyby nie wyrwany z kontekstu wypolerowany rzut rożny sfinalizowany wypolerowanym strzałem Milika – wyczuwam tu perswazyjną moc amsterdamskiego trenera Dennisa Bergkampa – to drżelibyśmy o wynik do ostatnich sekund, zresztą co ja tu wypisuję, i tak drżeliśmy, tamto huknięcie w polską poprzeczkę zapamiętam na zawsze, centymetry dzieliły nas od nieszczęścia, które mogło wstrząsnąć eliminacjami – w przypadku remisu z dnia na dzień kibic ze stanu euforycznego popadłby w panikę, oberwaliby po głowach piłkarze, powrót Błaszczykowskiego zostałby przykryty żałobą.
Skończyło się wspaniale, nawet chyba zbyt wspaniale, więc na Twitterze zwierzyłem się, że nic z tego meczu nie rozumiem, ale to była niepotrzebna chwila słabości, przecież 4:0 nad Gruzją przypomniało nam tylko, jak niewiele trzeba umieć, by wygrywać w reprezentacyjnym futbolu. I jak niewiele trzeba, by awansować do mistrzostw Europy rozdętych do 24 uczestników.
Lewandowskiemu wystarczyło poznęcać się nad Gibraltarem i Gruzją – nikomu innemu gola nie wbił – by z siedmioma golami prowadził w rankingu eliminacyjnych strzelców. (Nawiasem mówiąc, wcześniej trafiał z Litwę, Czarnogórę i San Marino…) Reprezentacja Polski może straszyć wadami w wielu miejscach boiska i na długie minuty oddawać piłkę rywalowi tak słabemu, jak dzisiejszy, a zarazem utrzymywać pozycję lidera w grupie z mistrzami świata oraz wzmacniać pozycję lidera w nieoficjalnej klasyfikacji na najbardziej bramkostrzelną drużynę w całych kwalifikacjach do Euro 2016 – nasi wtłukli już 20 goli, więcej od Chorwatów (16) i Anglików (15). Tutaj łatwiej niż w rywalizacji klubowej zwyciężać dzięki jednostkom, a pod tym względem ustępujemy jedynie Niemcom. Niejednokrotnie zatem jeszcze pozżymamy się na odmienną boiskową inteligencję Peszki albo porozpaczamy nad skandalicznymi stratami w środku pola, ale ta świadomość nie przeszkadza sądzić, że mamy wszystko, by awansować na Euro 2016.