Dziwiła mnie furia, z jaką komentatorzy znęcali się nad Lechem już po ubiegłotygodniowej porażce z FC Basel. Znam naturalnie psychologiczną przypadłość, której ulegamy i my, dziennikarze, gdy reagujemy jak kibice – najpierw bardzo pragniemy, żeby było dobrze, i potajemnie lub wręcz podświadomie wierzymy, a potem mścimy się publicystycznie na piłkarzach, bo ośmielili się zawieść nasze nadzieje. Ale akurat tegoroczny (dwu)mecz, który zatrzasnął nam bramę do Ligi Mistrzów, miał chyba najbardziej oczywisty przebieg, odkąd zmiana przepisów chroni polskich nieboraków przed zderzeniami z Barcelonami i Realami.
Porażka Legii AD 2014? Wiadomo, po imponujących zwycięstwach nad Celtikiem skrzywdzili nas szczególarze od przepisów z UEFA, musiało być gorąco. Legia 2013? Remis gonił remis, obgryzaliśmy paznokcie w każdej rundzie i łudziliśmy się do ostatnich akcji. Śląsk 2012? Skompromitował się z przeciwnikiem o niezbyt seksownej w futbolu nazwie Helsingborg, który następnie oberwał 0:4 od Celtiku. Wisła 2011? Ludzi uwiódł zagraniczny zaciąg holenderskiego trenera Maaskanta, od awansu dzieliły krakowian sekundy. Lech 2010? Kibica obrażało już 0:1 z azerskim Neftchi u siebie w przedostatniej rundzie, a potem upokarzające rzuty karne. Wisła 2009? Poniżająca klęska z estońską Levadią.
Tak, było co przeżywać. Ale teraz, gdy piłkarze Lecha wpadli pod korki mistrzów Szwajcarii, wyczynowych pogromców klubów z Premier League, w rankingu UEFA sklasyfikowanych na 15. miejscu, m.in. nad obiema drużynami z Manchesteru?! Oczywista oczywistość. Basel musiało przyjechać, zobaczyć, zwyciężyć, nawet gdyby szatnię zdziesiątkowała mu zaraza. Z rywalem o zbliżonej sile nasi nie mierzyli się od wieczności. Nawet zeszłoroczny Celtic, firma przecież rozpoznawalna, leżał o 40 miejsc niżej. Sam byłem mile zaskoczony, że lechici zdołali aż przez godzinę pierwszego meczu udawać porządną europejską drużynę – z synchronicznie przesuwającymi się formacjami, wyraźnym planem gry, niezalęknioną. I że tak dojrzale na tle obytego przeciwnika wyglądał niemowlak Karol Linetty. I że w rewanżu – przeraźliwie nudnym, wypranym już z jakichkolwiek emocji – przetrzymali aż 90 minut, zanim zblazowani Szwajcarzy na pożegnanie wytargali ich za uszy, jakby zirytowani, że Lech w ogóle zawracał poważnym piłkarzom głowy.
Tyle wolno nam na razie oczekiwać – okruchów. Tyle wolno oczekiwać w kraju, w którym co rok debatujemy, czy mistrz po meczu w europejskich pucharach powinien wymieniać całą jedenastkę, czy jednak nie całą, by „wytrzymać fizycznie grę co trzy-cztery dni”, a potem w naszej marnej lidze, niezależnie od obranej strategii, i tak będzie gubił punkt za punktem.
Kto chce, niech wypatruje drobiazgów „dających nadzieję” – i Lech Skorży, i Legia Berga to drużyny jak na nasze realia znakomicie uporządkowane taktycznie – ale udawanie, że nasi walczą o Ligę Mistrzów, przyniesie co najwyżej frustrację. Jeśli zapomnimy o „pechu w losowaniu”, prześladującej Polaków UEFA oraz innych krzywdzących nas okolicznościach lub spiskach, to w wynikach odkryjemy, że do elity nie tylko nie awansowaliśmy, ale wręcz wciąż się od niej oddalamy. Odkąd istnieje obecna formuła LM, odbyło się siedem edycji rozgrywek (włącznie z trwającą). I w tym okresie mistrzowie Polski ledwie DWUKROTNIE przetrwali do ostatniej rundy eliminacji. Zazwyczaj odpadają w przedostatniej, czyli jeszcze przed decydującymi starciami. Jeszcze zanim zaczęła się prawdziwa walka.
Gdyby Lech dzięki dziwacznemu zawirowaniu rzeczywistości przeskoczył FC Basel, to przed następną rundą być może wyliczylibyśmy, że jest faworytem. Wszak awansowali tam przedstawiciele Kazachstanu, Szwecji, Białorusi czy Albanii. W wyliczaniu jesteśmy mistrzami Europy – zawsze najsprawniej rachujemy, ile setnych punktu do rankingu UEFA można zarobić na następnym meczu, ile nam brakuje do rozstawienia, kogo uda się uniknąć, co niemal zagwarantuje sukces. Ale to byłoby fantazjowanie. Żeby wpuścili cię do Champions League, musisz rozegrać całą serię meczów na przyzwoitym poziomie, a naczelną cechą każdej polskiej drużyny klubowej jest jej niestabilność. Miliard w środę, zero w sobotę – nigdy nie wiesz, jaką formę wylosuje Lech dzisiaj, a jaką za trzy dni, to może być podróż ze szczytu Giewontu na dno Żuław lub wręcz odwrotnie. Dzisiaj rozczuliło mnie czyjeś odkrycie na Twitterze, że gdyby Legia wystąpiła zaraz w IV rundzie kwalifikacji LM, to byłaby tam rozstawiona – sami policzcie, ile „gdyby” musiałoby zajść, żeby ów cud zaistniał…
Kiedy ostatnio nasi awansowali do Champions League – nie 20, lecz 19 lat temu – telefon komórkowy ledwie mieścił się na biurku, na ekranach królowały reklamy wózków widłowych Zrembu („Oferta zawsze na czasie!”), a Gołota pierwszy raz walił po jajach Riddicka Bowe. To legenda tak odległa, że aż dziwne, że mamy materialne dowody na jej realność, powinniśmy to wszystko raczej znać z opowiadań przodków. Dlatego pomimo kolejnych niewysłuchanych modłów narodu o LM diagnozuję, że jeśli wziąć pod uwagę niedołęstwo polskich klubów, to trwa pucharowy sezon dla nich znakomity – żaden nie narobił grubego obciachu, aż dwa zagrają o fazę grupową Ligi Europejskiej. A to ona jest dzisiaj jedynym nieurojonym celem. Z Ligą Mistrzów jest jak z króliczkiem, to wszystko zostało już dawno przepowiedziane: