Jeśli ktoś zainteresowany przegapił, to część pierwszą znajdzie tutaj. Nie mogłem wkleić tego w jednym flaku, bo szanowny Blox odrzucił – jako pisaninę zbyt rozległą.
Mediolan niebiesko-czarny: tłum solistów
Rozedrganie, które jest dla Interu niemal stanem naturalnym – sytuację uspokoił na pewien czas tylko José Mourinho – ładnie ilustrują losy Mateo Kovacicia, sprzedanego właśnie do Realu. Otóż madrytczycy chcieliby wiedzieć o nowym piłkarzu możliwie najwięcej, tymczasem niełatwo ustalić nawet podstawy: mianowicie kim on właściwie jest. Mediolańczycy rzucali Chorwatem, gdzie popadnie, więc grywał wszędzie, właściwie w każdym poza formacją obronną rejonie boiska, i najtężsi znawcy wahają się, jak najadekwatniej wykorzystać jego walory. Forma też falowała, choć nawet z ewidentnie nieudanych meczów Kovacicia łatwo było wyłowić zagrania perły, sugerujące, że drzemie w nim ponadprzeciętny talent.
W kadrze Interu generalnie widać było w tych ciężkich czasach więcej jakości niż w kadrze Milanu, ale też cierpi on znacznie dłużej, w sensie ścisłym chronicznie, na wewnętrzną niespójność, przejawiającą się w transferowym ADHD (najnowsze porażki to Podolski i Shaqiri), kompulsywnym żonglowaniu trenerami (po odejściu w 2010 r. Mourinho zatrudniał siedmiu!), a ostatnio także gorączkowym – i jak dotąd nieskutecznym – poszukiwaniu tożsamości drużyny ponownie przejętej przez Roberto Manciniego. To szkoleniowiec kompletnie nieprzystający do wizerunku włoskiego technokraty i kiedy w minionym sezonie manipulował ustawieniem jedenastki, sprawiał wrażenie eksperymentatora raczej zagubionego niż dążącego do precyzyjnie obranego celu. Czy zdoła przywrócić ład do drużyny tak bezkształtnej? W klubie, który nawet przy finalizowaniu głównego letniego transferu – Geoffreya Kondogbii z Monaco, kandydata na monumentalnego króla środka pola – zachowywał się, jakby nie tyle realizował własne plany, ile w ostatniej chwili podbierał piłkarza negocjującego z Milanem?
Jeśli mam typować: Nie, prawdopodobnie mu się nie powiedzie. I nie dotrwa na stanowisku do końca sezonu, choć dysponuje grupą obiecującą, pełną nie tylko doświadczenia (sprawdzeni w ogniu walki Miranda, Gary Medel czy Hernanes), ale także bogatą w młodość, na pierwszym planie reprezentowaną przez Mauro Icardiego (22-letniego króla strzelców Serie A, który ze względu na kontrowersyjną pozaboiskową aktywność zasługuje na osobną opowieść), Assane Gnoukouriego (niespełna 19-latek z Wybrzeża Kości Słoniowej, debiutował w derbach) czy dopiero pozyskanego Murillo (23-letni obrońca reprezentancji Kolumbii). Zebrał wreszcie Inter sporo ludzi po przejściach lub gdzie indziej niedocenianych, mających wiele do udowodnienia, by wymienić tylko Stevana Joveticia, Davide Santona czy Martina Montoyę. Im bardziej się w nich wszystkich wpatruję, tym bardziej widzę solistów o niebanalnych umiejętnościach, którzy jednak wywodzą się z tak odmiennych kultur i przeszli tak odmienne drogi życiowe, że potrzebują stonowanego, metodycznie pracującego dyrygenta, by dało się skomponować z nich harmonijnie współpracującą orkiestrę. A może Mancini mnie zaskoczy?
Inwazja obcych trwa
Żadnego z mediolańskich klubów po raz pierwszy w historii nie zobaczymy w europejskich pucharach – przed pięcioma laty wzięły mistrzostwo i wicemistrzostwo! – oba też po raz pierwszy należą (całkiem lub w sporej części) do obcokrajowców, i to bardzo egzotycznych.
Do Indonezyjczyka Ericka Thohira w Interze już przywykliśmy (choć Massimo Moratti usiłował werbować grupę lokalnych biznesmenów, by odzyskać akcje i władzę), intencje Bee Taechaubola, który wykupił 48 proc. udziałów w Milanie, dopiero poznamy. Transakcja wywołała zdumienie ekonomistów, bowiem pochodzący z Tajlandii biznesmen wyłożył aż pół miliarda euro, czyli znacznie powyżej rynkowej wyceny klubu, co z kolei sprowokowało spekulacje, że inwestor ubił z Silvio Berlusconim grubszy interes – dostał obietnicę rychłego przejęcia kontroli nad klubem. Inaczej przepłacanie nie miałoby sensu. Pytanie o zamiary Taechaubola jest o tyle zasadne, że dał się poznać przede wszystkim jako biznesmen operujący finansami, lubiący dobrze kupić i dobrze sprzedać. I nie ma pewności, kogo właściwie reprezentuje. Po jego przybyciu przybywa też pytań o to, jak Milan będzie zarządzany, skoro już wcześniej kompetencjami na szczytach podzielili się skłóceni Adriano Galliani (sprawy sportowe) oraz córka właściciela Barbara Berlusconi (sprawy biznesowe). Teraz mamy już triumwirat.
Tak czy owak Serie A, którą tradycyjnie tworzyły kluby będące rodzinnymi interesami, też coraz prędzej wyprzedaje się obcym. Inter jest w 70 procentach indonezyjski, Milan – w 48 procentach tajski, Roma – w całości amerykańska, a wracająca do najwyższej ligi Bologna należy do konsorcjum, któremu przewodzą Amerykanin Joe Tacopina (znany jako prawnik baseballowej gwiazdy Alexa Rodrigueza) oraz Kanadyjczyk Joey Saputo (właściciel piłkarskiego Montreal Impact). To wszystko kluby ze ścisłej czołówki najbardziej utytułowanych w Italii, a nie tylko one planują marketingową ekspansję, ze szczególnym naciskiem na Azję. Mecz o Superpuchar Włoch znów rozegrano w Chinach (tym razem w Szanghaju), a piłkarze i kibice przy okazji przekonali się, że oddawanie calcio w obce, niesprawdzone ręce miewa bardzo przykre skutki uboczne. Juventus i Lazio rywalizowały na fatalnej murawie, a przygotowana przez gospodarzy transmisja była telewizyjnym kuriozum – zawodników filmowano z oddalenia, powtórki nadawno w trakcie rozgrywania kolejnej groźnej akcji, na ekranie po strzale turyńczyka pojawiała się twarz rzymianina, w tle komentarza włoskiego było słychać chiński etc. Zdesperowani działacze z Italii dzwonili w przerwie do Chin, ale wiele nie wskórali. Komentator telewizji RAI mógł tylko przepraszać widzów w trakcie transmisji…
Biedny farciarz
To jedno z przezwisk Mauriziego Sarriego, zarządzającego szatnią Napoli kolejnego przedstawiciela coraz popularniejszego gatunku trenerów, którzy nigdy nie uprawiali profesjonalnie futbolu. Jajogłowego pracoholika przekonanego, że mecz wygrywa ten, kto przeanalizuje każdy ułamek sekundy gry przeciwnika i precyzyjnie zaplanuje każdy gest każdego ze swoich piłkarzy. Uważacie Rafę Beniteza, dotychczasowego szkoleniowca neapolitańczyków, za nawiedzonego taktyka? To weźcie pod uwagę, że zastąpił go oszołom, który w szóstoligowym Sansvino wpoił podwładnym 33 sposoby rozegrania rzutu wolnego. I jeszcze narzekał, że w meczu udawało się skorzystać jedynie z kilku…
Kiedy Sarri debiutował jako trener w tamtym amatorskim toskańskim klubiku, studiował ekonomię i pracował w banku. Powiedział sobie wówczas: „Jeśli nie wygram ligi, na zawsze rzucam futbol”. Wygrał i potem najmował się w kolejnych niskoligowych klubach, aż awansował do Serie B – z Arezzo z niej spadł, ale Empoli wyniósł jeszcze wyżej. I w minionym sezonie w Serie A się utrzymał, a jego piłkarze jeszcze przykuwali uwagę stylem gry. Teraz dostał szansę w klubie mierzącym w Ligę Mistrzów, gdzie zabrał nawet kluczowego w poprzednim zespole gracza – 29-letniego Mirko Valdifioriego, krążącego w centrum boiska cofniętego rozgrywającego, którego można nazwać wariacją na temat Andrei Pirlo. Obok niego biegać będą Allan (wzięty z Udinese, dla mnie od dawna jeden z najbardziej utalentowanych defensywnych pomocników w Europie) oraz głęboko cofnięty Marek Hamsik. Ten tercet, a także wąsko ustawieni przed nim Insigne, Mertens i Higuain, uzmysławiają skalę zmian w Napoli, dotąd drużynie silnie rozskrzydlonej. I czynią cały projekt być może najbardziej intrygującym w całej Serie A sezonu 2015/16. Zresztą że właściciel Napoli, malowniczy producent filmowy Aurelio de Laurentis, wie, że ryzykuje. Podpisał z nowym trenerem kontrakt na jeden sezon.
Jeszcze raz: Sarri ma 55 lat, reputację wytrawnego organizatora gry obronnej, za sobą ledwie sezon w najwyższej lidze. W ubiegłym roku pobierał w niej najniższą pensję na jego stanowisku – 300 tys. euro. Na pytanie, czy to mu nie ubliża, odpowiadał: „Bez żartów. Płacą mi za coś, co chętnie robiłbym za darmo po pracy. Jestem farciarzem”.
Wielcy nieobecni
Wiem, zapowiadam to, co będzie, ale nie mogłem się powstrzymać. Ofiara zbiorowa to Parma – jej gehennę na blogu relacjonowałem i mógłbym relacjonować nadal, po bankructwie oraz zesłaniu do czwartej ligi zrobiło się tak tragicznie, że ten zasłużony klub wystawił na aukcję zdobyte trofea. I krajowe, i międzynarodowe – europejskie puchary! – na co teoretycznie musi wyrazić zgodę UEFA, która handlu przyznanymi przez siebie nagrodami zabrania. Cholernie ponura historia, oby Parma odbudowała się jak niedawno odbudowali się inni bankruci lub prawie bankruci – od Fiorentiny po Napoli.
Ofierze losu pojedynczej na imię Mario, a na nazwisko Balotelli. Jego agent wciskał klienta, gdzie tylko się dało, ale nikt nie okazał zainteresowania, zwłaszcza że włoskiego napastnika trzyma w Liverpoolu sułtańska pensja. Gdyby jednak miał wrócić do kraju, to widziałbym go w Sampdorii – tylko tamtejszy właściciel Massimo Ferrero to wariat wystarczająco zwariowany. Niejakiego Cassano już zaprosił. Wnerwiło go 0:4 z Vojvodiną w eliminacjach Ligi Europejskiej, czyli wynik akurat odwrotny od tego, który przewidywał.
Maleństwa
We Włoszech też wyciekają nagrania prywatnych rozmów, stąd wiemy, że właściciel Lazio niechętnie przyjmował doniesienia, że do Serie A awansowali debiutanci z wygwizdowa – 70-tysięcznego Carpi oraz 46-tysięcznego Frosinone. Kibice lubią bajki o miasteczkach lub wręcz wsiach (patrz: Nieciecza i klub o poetyckiej nazwie Termalica Bruk-Bet) wkradających się na salony, tymczasem Claudio Lotito wścieka się, że w ten sposób spada marketingowa wartość ligi, że trudno będzie uzyskać przyzwoitą zapłatę za prawa telewizyjne, że przez „drużyny o gównianej wartości”, o których „istnieniu nikt nie słyszał”, włoski futbol zostanie niebawem bez lira w ręku (młodszych czytelników informuję, że to dawna włoska waluta).
Obaj debiutanci w Serie A – dołączyli do innego niedawnego beniaminka znikąd, uroczo ubarwiającego rozgrywki Sassuolo – to rzeczywiście rozczulająco maleńkie maleństwa. Stawiały niemal wyłącznie na rodzimych graczy (tymczasem włoski futbol konsekwentnie się kosmopolityzuje), na płace wydawały mikroskopijny ułamek budżetu pierwszoligowców (trzy miliony rocznie, to mniej niż połowa pensji Daniele De Rossiego z Romy), na trybuny niewielkich stadioników ściągali średnio 2,9 tys. (Carpi) oraz 5 tys. (Frosinone) widzów. Ale nie ukrywam, że we mnie ich kariery wywołują wątpliwości. Kiedy słyszę, że Carpi w sześć lat wzbiło się z piątego do najwyższego poziomu rozgrywek, a Frosinone weszło do Serie A natychmiast po wejściu do Serie B, to przypominam sobie, że nie tylko u nas powinien powstać blog „Piłkarska mafia”. Że tam korupcyjna afera goni aferę, a umoczeni są w miażdżącej większości uczestniczy rozgrywek niskoligowych. I coraz nowszych sfałszowanych meczów stale przybywa, my jednak odwołujemy się do okresu minionego.
Niezręcznie o tym pisać, gdy oba miasteczka celebrują historyczne chwile, ale nie umiem w ich kontekście nie myśleć o patologii toczącej włoskie murawy. W każdym razie Lotito może mieć nadzieję. W zgodnej opinii komentatorów i bukmacherów wszyscy trzej beniaminkowie są mocnymi kandydatami do natychmiastowego spadku z ligi. Co poniekąd zrozumiałe, ale o tyle podszyte niepewnością, że gdyby policzyć domniemane zmiany w podstawowych jedenastkach, to lato transferowe w największym stopniu odmieniło właśnie składy Carpi, Frosinone oraz Bolonii.
Imigracja polska
Nadwiślańskie media trąbiły o najbogatszych europejskich firmach zabijających się o Kamila Glika (padały nawet nazwy Bayernu Monachium i Manchesteru City), ale wydarzenia transferowe powinny nauczyć nas bardziej powściągliwego myślenia o rynkowej pozycji kapitana Torino. On ostatecznie w klubie pozostał, chociaż dowiedzieliśmy się, że włoski średniak może wylansować piłkarza na miarę potentata, i to zdolnego natychmiast wskoczyć do podstawowej jedenastki – Matteo Darmian poleciał do Manchesteru United, zajął tam miejsce na prawej obronie, zbiera pochlebne recenzje. W dodatku kosztował 18 mln euro, czyli 500 tys. mniej niż rekordowo drogo sprzedany Ciro Immobile.
Osobiście nie narzekam. Po pierwsze, Glik mówił prawdę, gdy zapewniał, że jeśli odejdzie, to tylko dla bezdyskusyjnego awansu sportowego. Po drugie, nie ma żadnego niebezpieczeństwa, że Polak nie zdoła się zaaklimatyzować w nowym świecie i walcząca o udział w Euro 2016 reprezentacja straci lidera defensywy. Po trzecie, jego losy uważam za jedną z najpiękniejszych opowieści o naszym piłkarzu w zagranicznym klubie w XXI wieku, którą zresztą obszernie opisywałem w tym reportażu z Turynu. Il Capitano też pewnie zdaje sobie sprawę, że przed nim ładne cele – w minionym sezonie strzelił w Serie A siedem goli, dzięki czemu został najskuteczniejszym obrońcą w ligach europejskich, a sam opowiadał, że pragnie wyrównać rekord Materazziego, jedynego w bieżącym stuleciu obrońcy we Włoszech, który potrafił zdobywać w sezonie dwucyfrową liczbę bramek. Nie lada wyzwanie!
Wojciech Szczęsny ostatecznie stanął między słupkami Romy w inauguracyjnej kolejce, ale wcześniej trener Garcia ogłosił, że na razie pozycja pierwszego bramkarza u niego nie istnieje, więc możemy się spodziewać, że w Lidze Mistrzów i Pucharze Włoch ustąpi miejsca Morganowi de Sanctisowi. To coraz popularniejsze rozwiązanie w dzisiejszym futbolu, utrzymywać dwóch bramkarzy w stanie najwyższej gotowości chcą niekiedy nawet trenerzy z pułapu Barcelony czy Realu Madryt. A 38-letni Włoch na pewno się nie podda. W minionym sezonie opuścił ledwie trzy ligowe mecze, aż 16-krotnie utrzymał czyste konto (ustąpił pod tym względem jedynie Buffonowi), a w Italii nie istnieje pojęcie piłkarza zbyt starego, by grać – bramki innego rzymskiego klubu, Lazio, chronił niedawno 44-letni Marco Ballotta. To będzie twardy, merytoryczny pojedynek o posadę. Z rezultatem nie do przewidzenia. W pierwszej kolejce (1:1 w Weronie) Szczęsny bronił dobrze, w pewnym momencie w kilka sekund dwukrotnie ocalił Romę doskonałymi paradami, ale z kopaniem piłki miewał kłopoty. A to właśnie o kiepską grę nogami mieli tam pretensje Łukasza Skorupskiego, wypożyczonego do Empoli.
Ten ostatni rozpoczyna sezon jako podstawowy bramkarz i staje przed szansą, by ratować karierę. Tak, to niekoniecznie zbyt mocne słowo – jeśli 24-latek przez dwa sezony wystąpił w ledwie pięciu meczach ligowych, to groziło mu kompletne odzwyczajenie się od presji prawdziwego grania, o stawkę.
Inni? Najbardziej wierzę w Piotra Zielińskiego (ma zacząć w podstawowym składzie Empoli), dla mnie pierwszego od lat prawdziwego kandydata na rozgrywającego z Polski. Sytuacja Kamila Wilczka oddaje na razie miejsce tzw. w ekstraklasy w europejskiej hierarchii. Oto jej król strzelców (i piłkarz ukształtowany, już 27-letni) wylatuje do najbiedniejszego, skazywanego na prędką degradację klubiku Serie A, by ustąpić tam pola napastnikowi ponadlokalnie kompletnie anonimowemu – 23-letniemu Nigeryjczykowi Jerry’emu Mbakogu, doświadczonemu wyłącznie w niższych ligach. Polak musi walczyć i uczyć się włoskiego, jako rezerwowy na pewno dostanie niejedną szansę. Jego pozycja wyjściowa jest na pewno lepsza niż sytuacja jego rodaków z Sampdorii, z którą w niedzielę zagra Capri. Paweł Wszołek próbuje zyskać znaczenie już dwa lata, ale gra coraz rzadziej. A Bartosz Salamon jak dotąd wytrzymuje tylko wymagania Serie B. Wyżej nie może w ogóle dopchać do boiska, w sumie uciułał tylko 76 minut. Wczoraj był bohaterem transferu do Milanu, jutro może okazać się rozczarowaniem totalnym.