Gdybym napisał, że Włosi wpadli w euforię, trochę bym przesadził, ale bez wątpienia znów żyją nadzieją. Ich liga staczała się od lat, podczas każdych wakacji żegnali gwiazdorów uciekających do bogatszej konkurencji, by zastępować ich piłkarzami gdzie indziej niechcianymi, piłkarzami na sportowo-życiowym zakręcie, piłkarzami do wzięcia okazyjnie lub za darmo. Aż nastało poprzedzone turyńskim udziałem w finale Ligi Mistrzów (oraz udziałem pięciu reprezentantów Serie A w 1/8 finału Ligi Europejskiej) lato 2015, które wielu komentatorów obwołało najpomyślniejszym pod względem transferowym od dekady. Choć Włosi nadal nie mają szans konkurować z najbardziej renomowanymi firmami hiszpańskimi, nawet średnimi angielskimi, a także Bayernem Monachium czy Paris Saint-Germain, to kluby są z mercato – jak się mówi w Italii – zadowolone lub więcej niż zadowolone. I gazety obwieściły już ostateczny koniec zaciskania pasa.
Juventus. Zupełnie nowe życie
Drużyna, która podarowała fanom jeden z najpiękniejszych sezonów w dziejach klubu, już nie istnieje. A w każdym razie nie istnieje połowa odpowiedzialna za kreowanie gry. Do Buenos Aires odfrunął Carlos Tevez – nie tylko zabójczo skuteczny jako wykańczający akcje środkowy napastnik (50 goli w 95 meczach Juve), ale także głęboko cofający się, ruchliwy rozgrywający, drapieżnik zajadły w pressingu i w ogóle wszędobylski, naładowany energią buldog. W Nowym Jorku truchta do schyłku kariery 36-letni Andrea Pirlo – jego przedstawiać nie wypada, bezcenny bywał nawet w ostatnich miesiącach, już niezbyt okazałych, gdy zwłaszcza w Champions League było niekiedy widać, że przestaje nadążać za tym, co dzieje się w środku pola na szczytach współczesnego futbolu. Wreszcie do Monachium udał się Arturo Vidal – niezmordowany wojownik, dla którego boisko zawsze zdaje się za małe. Straty są niezmierzone. Rozciągają się aż po techniczne detale, które potrafią rozstrzygać o wyniku, wszak w dwóch ostatnich piłkarzach turyńczycy pożegnali jednego z najwybitniejszych specjalistów od rzutów wolnych i jednego z najwybitniejszych specjalistów od rzutów karnych. Drobiazgi, ale to drobiazgi oddzielają zwycięzców od pokonanych.
W każdym razie turyńczycy potrzebują zasadniczego przeprojektowania drużyny. Trenerowi Massimiliano Allegriemu mogło mignąć przed oczami lato 2011, podczas którego pozbył się z Milanu Pirlo, co okazało się posunięciem pochopnym i dla najnowszej historii Serie A przełomowym. Mistrzowski wówczas klub z San Siro jął się staczać, a turyński – odzyskiwać władzę. Odebrał rywalom tytuł, potem trzykrotnie go obronił i jeśli zdoła powtórzyć sukces jeszcze raz, wydłuży panowanie do pięciu sezonów, czyli najdłuższego okresu po wojnie, od czasów legendarnego Grande Torino (w archiwach widać podobną serię Interu, ale mediolańczycy zawdzięczają jeden triumf administracyjnej decyzji po aferze Calciopoli). Teraz jednak Allegri działa w skrajnie odmiennych okolicznościach. Tamten Milan zaczął gwałtowną wyprzedaż, obecne Juve błyskawicznie ubytki wypełniło. I optymizmem miał prawo natchnąć już pekiński Superpuchar Włoch z Lazio – pewnie wygrany 2:0, choć przeciwnicy, zmuszeni do udziału w eliminacjach LM, przygotowywali się do sezonu 10 dni dłużej.
Mecz miał idealny scenariusz, bo wspaniale zadebiutowali (i strzelili po golu!) bohaterowie obu głównych transferów – Paulo Dybala (32 mln euro, wzięty z Palermo, dziadek Bolesław pochodził z Kraśniowa) oraz Mario Mandżukić (19 mln, dawał radę w klubach tak różnych, jak Bayern i Atlético). Argentyńczyk wszedł z rezerwy, właściwie od pierwszego dotknięcia piłki rozruszał atak i przypomniał, dlaczego widzi się nim następne wcielenie Teveza – nieustępliwy, niewysoki, lecz silny i trudny do przewrócenia dzięki nisko osadzonemu punktowi ciężkości, zastraszający obrońców przyspieszeniem i umiejętnością lawirowania w gęstym tłoku, w dryblingu nawet zręczniejszy od rodaka (w minionym sezonie próbował go średnio 12 razy na mecz, w połowie przypadków skutecznie). Natomiast Chorwat ujął wszystkich charakterem, pracowitością, wytrwałością w roli najdalej odsuniętego od swojej bramki obrońcy. Świetnie wypadł też Paul Pogba, który ma wpływać na grę jeszcze silniej niż dotychczas. Być może nie nadaje się na ustawionego za napastnikami trequartistę, jak sobie wyśnili turyńczycy, ale wigoru wystarcza mu i na ofensywę, i na defensywę. We wspomnianym meczu z Lazio był rozgorączkowanym wirtuozem wielozadaniowości, choć wciąż zdarza mu się przesadnie wierzyć w siebie i porywać na niewykonalne. To wokół niego powinien kręcić się nowy Juventus, o czym przypomina numer 10 na koszulce, przejęty od Teveza.
Na Samiego Khedirę (wyjęty z Realu Madryt za darmo!) turyńczycy poczekają, niemiecki mistrz świat w sparingu zerwał mięsień uda. Na tyłach niemal bez zmian, oddanego do West Hamu rezerwowego obrońcę Angelo Ogbonnę zastąpi wracający z wypożyczenia w Empoli, rewelacyjny w poprzedniej edycji rozgrywek Daniele Rugani. Biorąc pod uwagę staż Gianluigiego Buffona (w klubie od 2001 roku), Giorgio Chielliniego (2005), Leonardo Bonucciego (2010), Andrei Barzaglego (2011) czy Stephana Lichtsteinera (2011), bramki Juve wciąż strzec będzie zatem najbardziej stabilna zapora w europejskiej czołówce. Przynajmniej tyle spokoju ma trener Allegri, który z uporem maniaka przestrzega, że nadciąga sezon, w którym o utrzymanie władzy będzie trudniej niż dotychczas. Wtóruje mu zresztą wielu piłkarzy z innych klubów, a także komentatorów, chyba znużonych bezceremonialnością turyńczyków, którzy z każdym rokiem traktowali rywali okrutniej – najpierw zwyciężyli z przewagą 4 punktów, następnie powiększyli ją do 9, by w ostatnich sezonach uciekać wicemistrzom na 15. Aż się prosi o interwencję urzędu antymonopolowego.
Kto nastrzela najwięcej
W Hiszpanii, Niemczech czy Anglii głównych faworytów wyścigu snajperskiego wskazać stosunkowo łatwo (wiadomy duet masowego rażenia – Lewandowski lub Müller – Agüero), we Włoszech to zagadka m.in. dlatego, że w tym królestwie napastników wiecznie zielonych lubią dokazywać piękni trzydziestokilkuletni, których gdzie indziej spychano by z boisk jako stetryczałych. Kiedyś koronę zakładali 35-letni Dario Hübner (mimo że odpalał papierosa od papierosa), 34-letni Alessandro Del Piero czy jego rówieśnik Antonio Di Natale, w minionym sezonie wszystkich przebił Luca Toni – 38-letni kapitan Verony został najstarszym królem strzelców w historii czołowych lig europejskich. Tam nigdy nie wiadomo, kiedy i kto spośród weteranów postanowi wyciąć numer najjaśniejszym gwiazdom.
W najbliższym sezonie w polach karnych wciąż grasować będą obaj wspomniani reprezentanci rocznika ’77 (Di Natale i Toni), z boiska ani myśli schodzić też rok starszy symbol Romy (Francesco Totti coraz częściej odgrywa rólki epizodyczne, przynajmniej w tym sensie, że rzadziej przebywa na ekranie), ale typowanie utrudnia nade wszystko najazd uznanych napastników z zagranicy na czołowe kluby – Mandżukicia z Atlético, Carlosa Bakki z Sevilli czy Edina Dżeko z Manchesteru City. Adaptacja w Serie A do łatwych nie należy, więc ich losy mogą potoczyć się rozmaicie, a przecież są jeszcze wypadki losowe – przed dwoma laty wróżyłem, że rewelacją wśród snajperów będzie Mario Gomez (75 goli w 115 meczach Bayernu!), tymczasem reprezentant Niemiec głównie się w Fiorentinie leczył, odpalał jedynie incydentalnie, aż po uciułaniu ledwie 29 występów w Serie A został wydalony do Besiktasu Stambuł.
W tym roku stawiam na Gonzalo Higuaina. Gdzieniegdzie wyszydzanego za zdolność do spektakularnego partaczenia sytuacji podbramkowych, których partaczenie teoretycznie wymaga nadprzyrodzonych zdolności (wspomnijcie ostatnie Copa America), ale zarazem znakomicie umiejącego do nich dochodzić. Odkąd Argentyńczyk przyleciał z Madrytu, zawsze czai się w czołówce rankingu strzelców, a tym razem mu się powiedzie. Jeśli natomiast miałbym zaglądać do mniejszych klubików, to wierzyłbym w dalsze postępy Domenico Berardiego. Ten 21-letni napastnik Sassuolo, znany m.in. ze znęcania się nad upadłymi potentatami mediolańskimi, wbił 31 goli w 61 meczach rozgrywek Serie A, czyli utrzymuje zbliżone tempo do rzeczonego Higuaina (35/69). W tym miejscu powinienem znów nawiązać do monopolistycznych zapędów Juve, ponieważ Berardi podbijał Italię jako napastnik należący w połowie do turyńczyków. To się skończyło wraz ze zmianą przepisów (współwłaścicielstwo piłkarzy, wynalazek specyficznie włoski, zostało zlikwidowane), jednak mistrzowie Włoch zagwarantowali sobie prawo pierwokupu. Potencjalna cena: 18 mln euro.
Rzym wystawny
Naturalna kandydatura we wszelkich przedsezonowych dyskusjach, które mają wyłonić drużynę zdolną rzucić wyzwanie Juventusowi – nie tylko dlatego, że od dwóch sezonów bierze wicemistrzostwo. Czy jednak wolno przesadnie wierzyć w grupę kierowaną przez kogoś, kto sam ogłasza, że niezbyt wierzy? Trener Rudi Garcia miniony sezon żegnał wygłaszaniem ponurego memento o Juventusie jeszcze potężniejszym i jeszcze powiększającym miażdżącą przewagę nad konkurencją, bo do niedostępnych dla innych zysków z jedynego w Serie A prywatnego stadionu dołoży niedostępne dla innych zyski ze wspaniałego popisu w Lidze Mistrzów? A należy jeszcze podkreślić, że mowa tu o szkoleniowcu wcześniej stale uśmiechniętym i usiłującym zarażać otoczenie swoim entuzjazmem, bo przekonanym, że piłkarskie środowisko ze stolicy Włoch jest przesycone pesymizmem, defetyzmem, odruchowym zwątpieniem.
Moi znajomi rzymianie objaśniają mi, że Francuz był załamany, że przemawiała przez niego frustracja trenera, który boleśnie przekonuje się, iż znacznie łatwiej wynieść średniaka do rangi rewelacji sezonu, niż potem uczynić kolejny skok, już na sam szczyt. Jakże popularny to motyw w całym sporcie! Gdy Garcia wylądował w Rzymie latem 2013 r., prędko tubylców uwiódł – jego natchniona drużyna rozpoczęła sezon od rekordowych 10 zwycięstw z rzędu, a on wdzięczył się jeszcze na konferencjach prasowych, błyszcząc elokwencją i podszczypując sąsiadów z Lazio. Gdy jednak rok później jego piłkarze zostali wysmagani przez Bayern w LM (1:7 i 0:3), ewidentnie stracili rezon i wkrótce zaserwowali kibicom osobliwą passę, na ich poziomie niemal niespotykaną – wytrzymali13 kolejek Serie A bez porażki, ale w aż 10 przypadkach remisowali. Remisowali niezależnie od tego, czy zderzali się z zespołem arcymocnym (Juventus, Lazio), czy byle jakim (Parma, Chievo). I remisowali zazwyczaj niskobramkowo, z każdym meczem widzieliśmy wyraźniej, że choć utrzymują porządek wokół własnego pola karnego, to nie umieją spowodować bałaganu w szeregach obronnych. Zwłaszcza jałowe poszukiwanie środkowego napastnika rozrosło się już na długą opowieść. O obiecującym początkowo Mattii Destro najlepiej świadczy to, że po fatalnym epizodzie na wypożyczeniu w Milanie właśnie został wtrącony do beniaminka z Bolonii, ściągany zimą w trybie alarmowym Seydou Doumbia wydusił z siebie dwa gole w 13 spotkaniach, Totti nie udźwignie już na barkach zbyt wiele – i tak był najskuteczniejszy w drużynie, co uzmysławia nie tylko jego klasę, ale i skalę dramatu. W końcu przebywał na boisku ledwie 1751 minut, krócej od 11 kolegów z szatni…
Potężną kadrową wyrwę ma wypełnić potężna sylwetka Edina Dżeko, po transferze z Manchesteru City witanego na lotnisku Fiumicino jak imperator, a po klubie oprowadzanego przez Miralema Pjanicia – rodaka i przyjaciela. Jednak rewitalizowanie ofensywy objęło znacznie większą przestrzeń, od tego sezonu piłkę w pobliże bośniackiego drągala mają dostarczać skrzydłowi Mohamed Salah (po niepowodzeniu w Chelsea pięknie i w zawrotnym pędzie zmartwychwstał we Florencji) i Iago Falque (obiecujący w sparingach). Wigor odzyskał też trener, który nawet w negatywnych wynikach w wakacyjnych gierek towarzyskich widział wyłącznie efekt świadomej strategii – dobrania rywali możliwie najmocniejszych, w dodatku bardziej zaawansowanych w przygotowaniach do sezonu. Doprawdy, Wojciech Szczęsny pożyje w bardzo ciekawych czasach, Roma to na pewno nie mniej inspirujący futbolowo adres niż Arsenal.
Rzym skromny
Zasada numer jeden: nigdy, przenigdy nie warto bawić się w futurologa. Zasada numer dwa: decyzja, który dziś cię krzywdzi, jutro może okazać się przełomowa dla twojej kariery. Zasada numer trzy: mniej często znaczy więcej.
Nikt wszystkich przywołanych wyżej reguł, opisujących paradoksalność piłkarskiego świata, nie ucieleśnia lepiej niż Stefano Pioli. Na początku ubiegłego roku był trenerskiem szarakiem, cenionym wyłącznie na poziomie drugoligowym i zatrudnianym wyłącznie na prowincji, którego właśnie wylała z pracy Bologna, zagrożona degradacją do Serie B. Bologna i tak spadła, natomiast przepędzony Pioli podpisał latem kontrakt z Lazio (najznaczniejszą firmą w karierze), by w inauguracyjnym sezonie wygrać z nim 58 proc. meczów (najlepszy bilans w karierze, wcześniej nie osiągnął nawet 45 proc.), sensacyjnie skończyć na podium, zadebiutować w eliminacjach Ligi Mistrzów. Nadmiaru pieniędzy nie miał – Claudio Lotito to pierwszy dusigrosz wśród właścicieli klubów Serie A – więc nie musiał pierwszy raz w życiu układać sobie życia z gwiazdorami, potwierdził za to międzynarodową famę o wysokim średnim wykształceniu trenera z Italii, który świetnie organizuje grę, jest elastyczny taktycznie i zręcznie manipuluje ustawieniem, nie wywołując przy tym dezorientacji piłkarzy. Drużynę obwołaną rewelacją sezonu stworzyli ludzie wręcz nieprzyzwoicie tani, wszyscy najważniejsi kosztowali maksymalnie kilka milionów euro. Od Stefana de Vrija, być może wręcz najlepszego obrońcy Serie A minionego sezonu, przez wyjętego z bankrutującej Parmy pomocnika Marco Parolo, po turbopiłkarza Felipe Andersona, którego sławiłem już jako zjawisko budzące momentami silne skojarzenia z Cristiano Ronaldo. Słowo „momentami” jest tutaj, niestety, kluczowe – Brazylijczyk zniechęca olbrzymim rozziewem między swoimi meczami najlepszymi, a najsłabszymi, a trener reprezentacji Dunga nie powoływał go, zarzucając rodakowi, że nie wytrzymuje presji dużych gier. To jedno z najbardziej intrygujących pytań przed sezonem: czy Felipe Anderson rozbłyśnie na klejnot, który za rok będą sobie wyrywać największe firmy, gotowe wyłożyć zań kilkadziesiąt milionów euro?
Pytań jest więcej, bo niniejszy przewodnik powstaje przed arcyważnym rewanżowym meczem z Bayerem Leverkusen o LM (w Rzymie gospodarze wygrali 1:0). Dzisiaj miałbym ochotę przewidywać (łamię zasadę numer jeden), że Lazio nie utrzyma formy w ubiegłego sezonu, ponieważ znalazło się w tej samej sytuacji, w której przed rokiem była sąsiadka Roma, a kupowało znów skromnie i podstawowa jedenastka pozostaje niezmieniona, z coraz starszym Miroslavem Klose (37 lat, w środę naderwał mięsień w udzie i czeka go kilka tygodni leczenia) na środku ataku. Nie wiemy jednak, czy ewentualne przejście Bayeru i związane z nim przychody nie skłonią właściciela do dodatkowych inwestycji w transfery. Nie wiemy też, jak trener Pioli zniesie skok na kolejny poziom, czyli łączenie wyzwań krajowych z międzynarodowymi (jeśli odpadnie z LM, zostanie przeniesiony do Ligi Europejskiej). Na razie jest fachowcem wyjątkowo wydajnym. Tylko czterech trenerów Serie A w minionym sezonie zarabiało mniej od niego (600 tys. euro), a pracował w klubie z siódmym budżetem płacowym, który dysponuje ledwie jednym zawodnikiem pozyskanym za kwotę ośmiocyfrową (Antonio Candreva, kosztował 10,7 mln) i w teraz też wyłapywał niedrogich młodzieńców (Sergej Milinković-Savić, serbski złoty medalista mundialu 20-latków). To nie jest pułap Champions League.
Serie A jako spektakl
Jestem ostatnim, który szukałby potwierdzenia atrakcyjności rozgrywek w obfitości padających goli, ale przedstawienia poniższej tabeli w krótkim przewodniku po Serie A nie umiałem sobie odmówić. Tak, wiem, wszyscy, którzy patrzą na jej boiska okiem w miarę przytomnym, doskonale wiedzą, że nikt tam nie barykaduje się w polu karnym – przeciwnie, sztuka defensywna podupadła, ostatnio skandalicznie nieporadnie broniło nawet Napoli prowadzone przez Rafę Beniteza, jakże skrupulatnego w przygotowywaniu zasieków. Jednak stereotyp o niestrawnym zerozeryzmie i nudnych, wlokących się jak spaghetti włoskich meczach jest wiecznie żywy. Spójrzmy więc na klasyfikację najsilniejszych lig europejskich (ranking UEFA) według średniej liczby bramek na 90 minut gry w poprzednim sezonie:
Mediolan czerwono-czarny: rewolucja kulturalna
Jak kibic Milanu wymagania mam skromne. Chcę znów widzieć, że ktoś piłkarzy trenuje. I znów widzieć, że on i jego zwierzchnicy realizują strategię – znaczy: wiedzą, dokąd zmierzają.
Gdybyśmy chcieli być złośliwi, w zatrudnieniu Siniszy Mihajlovicia dostrzeglibyśmy kolejny przejaw panującego na San Siro rozgardiaszu – dyrektorstwo najpierw chełpi się, że zamierza wynajmować wyłącznie trenerów z DNA Milan, wieloletnio związanych z klubem, by następnie zaprzedać się byłemu piłkarzowi Interu, który na domiar złego przysięgał przed laty, że z szacunku dla kibiców nigdy będzie służył lokalnemu wrogowi. Jeśli jednak skupimy się na kwestiach merytorycznych, decyzja okaże się bardzo rozsądna. Oto po trenerskich żółtodziobach Clarensie Seedorfie i Filippo Inzaghim, którzy do zawodu przyuczali się w czasach zarazy, do zdeprawowanej szatni wszedł fachowiec wciąż stosunkowo młody, lecz już doświadczony, znany z twardej ręki, narzucający piłkarzom morderczy treningowy reżim. Efekty ci ostatni poczuli ponoć błyskawicznie, ludzie znający klubowe realia twierdzą, że w Milanello ćwiczy się najintensywniej od czasów Fabio Capello. Czyli, bagatela, od dwóch dekad.
Z jego personalnych wyborów też wynika, że dobrze wie, czego chce. W poprzednim klubie (Sampdorii Genua) wpadł mu w oko środkowy wypożyczony z Romy obrońca Alessio Romagnoli, więc tego lata nie spoczął, dopóki go nie dostał. Nie chciał słyszeć o żadnych opcjach rezerwowych, choć wicemistrzowie kraju żądali szaleńczych pieniędzy, choć jego też irytował ich negocjacyjny upór („Lubię truskawki, ale nie powinny kosztować tyle, ile ostrygi”), choć ostatecznie trzeba było wyłożyć 25 mln. A ponieważ w Milanello zastał Mihajlović innego młodzieńca, który wpadł mu w oko – Rodrigo Ely, jeszcze mniej doświadczony, ostatnio terminujący w drugoligowym Avellino – to w otwierającym sezon pucharowym meczu z Perugią ujrzeliśmy zjawisko niespotykane na San Siro od wieczności. Oto w centrum defensywy stanęli 20- i 21-latek, a na prawej flance biegał 22-letni Mattia de Sciglio. Istna rewolucja kulturalna w klubie, który odmładzał drużynę głównie w deklaracjach. I w którym jego ostatni wybitni stoperzy, Alessandro Nesta oraz Thiago Silva, debiutowali po 25. urodzinach.
Przeciwnik był mierny, co czyni bezsensownym ocenianie występu obu chłopców, w każdym razie serbski trener upiera się, że będzie ich promował i proponował im również poważniejsze wyzwania. A ja zamierzam się im przyglądać ze specjalną uwagą, ponieważ to nade wszystko wyczyny defensywy Milanu (zważcie na tradycje!) odbierałem w ostatnich latach jako haniebne. Degrengolada miała nawet swoją twarz, twarz przewlekle patałachowatego Daniele Bonery, który niedawno wreszcie został wykopany – błogosławmy tamten dzień, był jednym z najważniejszych roku 2015. Owszem, mediolańczycy odgruzowywali ruiny w każdej części boiska, np. transfery Bakki oraz Luiza Adriano to głęboka rekonstrukcja ataku, ale jeśli Mihajlović chce osiągnąć swoje cele, musi najpierw wylać solidne fundamenty na tyłach. Zwłaszcza, że cele ma piekielnie ambitne, odmawia nawet wygłoszenia brawurowego przecież zamiaru walki o podium: Nie, on lubi wygrywać wszystko i plany minimum go nie interesują, między wierszami sugeruje wręcz, że chce bić się o tytuł. Co pozostaje kibicowi, który nie wie nawet, czy lata nie podsumuje jeszcze jeden efektowny transfer? Trzymać trenera za słowo.
Tak jak wypada trzymać za słowo lewonożnego Romagnolego, gdy opowiada, że za młodu śnił o pozycji rozgrywającego, wpatrywał się z rozdziawionymi ustami w Zinedine’a Zidane’a, chciał od idola nauczyć się jego niepowtarzalnego sposobu dotykania piłki. Pewnie neutralizujący rywali obrońca z umiejętnością inicjowania akcji zaczepnych – oto marzenie kibica Milanu.
PS Odcinek drugi przewodnika zaraz wrzucam, znajdziecie go tutaj. W jednym kawałku się nie zmieścił – Blox go odrzucił.