Nie wylosowali wicemistrzowie Polski szczęśliwie, ale wylosowali intrygująco. W Napoli i FC Midtjylland znajdą przeciwników reprezentujących wyższą piłkarską inżynierię. W sensie ścisłym.
Kiedy Henning Berg wypuszcza Legię na europejskie sceny, zachowuje się, jakby chciał potwierdzić wszystkie istniejące stereotypy o Skandynawach – chłodnych, rozważnych, analizujących, metodycznych. Oglądaliśmy w XXI wieku już kilka polskich klubów, które potrafiły utrzymać się w pucharach miesiącami, jednak żaden z nich próbował osiągać celu środkami stosowanymi przez drużynę norweskiego trenera.
Legia uprawia futbol powściągliwy, nikomu nie pozwala wciągnąć się w wariacką wymianę ciosów, lubi rozgrywać mecze ubogie w podbramkowe spięcia. To wymaga od piłkarzy samoświadomości, samokontroli, a także nadzwyczajnego skupienia – na tyłach, ale także w ataku, by nie marnować nielicznych okazji do strzelenia gola. Dlatego w aż dziewięciu z 20 europejskich meczów Berga padł tylko jeden. Dlatego aż 12 z nich legioniści przetrwali z czystym kontem. Dlatego przez 900 minut gry na wyjazdach, gdzie ich ostrożność graniczy już z minimalizmem, pozwolili się trafić tylko trzykrotnie. Dlatego ponieśli ledwie jedną porażkę wyższą niż jednobramkowa (z Ajaxem Amsterdam).
Sami natomiast mnóstwo goli zawdzięczają nie tyle zawiłym kombinacjom ofensywnym, ile rzutom rożnym lub wolnym. Tak pokonali Zorię Ługańsk na jej stadionie, tak zadali jej pierwszy cios w Warszawie. Zresztą przed tygodniem w Kijowie zagrażali rywalom właściwie zawsze, gdy kopali piłkę ze stałego fragmentu gry. Znać, że są bogaci w warianty ich wykonywania, a te warianty są przemyślane i wyćwiczone, co także czyni Legię przypadkiem w naszym futbolu unikalnym. Z namiętności do dłubania w drobiazgach to my raczej nie słyniemy.
Efekty osiąga Berg znakomite. On nie tylko wygrał z Legią 16 z 20 meczów w europejskich pucharach, on także żadnego, wyjąwszy nieszczęsny rewanż z Ajaxem, spektakularnie nie przerżnął. A przed nim cztery – z wylosowanymi właśnie Napoli i FC Midtjylland – wybitnie intrygujące dlatego, że Legia zmierzy z przeciwnikami, u których główka również intensywnie pracuje. Chcącymi reprezentować wyższą piłkarską inżynierię.
O Maurizio Sarrim, zarządzającym szatnią Napoli, pisałem niedawno w przewodniku po lidze włoskiej. To kolejny przedstawiciel coraz popularniejszego gatunku trenerów, którzy nigdy nie uprawiali profesjonalnie futbolu. Jajogłowy pracoholik przekonany, że mecz wygrywa ten, kto przeanalizuje każdy ułamek sekundy gry przeciwnika i precyzyjnie zaplanuje każdy gest każdego ze swoich piłkarzy. Uważaliście Rafę Beniteza, dotychczasowego szkoleniowca neapolitańczyków, za nawiedzonego taktyka? To wiedzcie, że zastąpił go oszołom, który w szóstoligowym Sansvino wpoił podwładnym 33 sposoby rozegrania rzutu wolnego. I jeszcze narzekał, że w meczu udawało się skorzystać jedynie z kilku…
Kiedy Sarri debiutował jako trener w tamtym amatorskim toskańskim klubiku, studiował ekonomię i pracował w banku. Powiedział sobie wówczas: „Jeśli nie wygram ligi, na zawsze rzucam futbol”. Wygrał i potem najmował się w kolejnych niskoligowych klubach, aż awansował do Serie B – z Arezzo z niej spadł, ale Empoli wyniósł jeszcze wyżej. I w minionym sezonie w Serie A się utrzymał, a jego piłkarze jeszcze przykuwali uwagę stylem gry. Teraz dostał szansę w klubie wielkim, gdzie zabrał nawet kluczowego w poprzednim zespole gracza – 29-letniego Mirko Valdifioriego, krążącego w centrum boiska cofniętego rozgrywającego, którego można nazwać wariacją na temat Andrei Pirlo. Obok niego biegać mają Allan (wzięty z Udinese, dla mnie od dawna jeden z najbardziej utalentowanych defensywnych pomocników w Europie) oraz głęboko cofnięty Marek Hamsik. Ten tercet, a także wąsko ustawieni przed nim Insigne, Mertens i Higuain, uzmysławiają skalę zmian w Napoli, dotąd drużynie silnie rozskrzydlonej. I utrudniają oszacowanie jej aktualnej siły – na inaugurację Serie A rozczarowała, przegrywając w Sassuolo.
FC Midtjylland to przypadek jeszcze bardziej niezwykły. Można go nazwać klubem, a można – laboratorium, w którym trwają permanentne badania naukowe. Należy do niejakiego Matthew Benhama, byłego zarządcy funduszu hedgingowego i zawodowego hazardzisty, który zarobił fortunę na wykorzystywaniu modeli matematycznych do przewidywania wyników piłkarskich. I jest ten klub jedną wielką burzą mózgów. Mózgów oczywiście zasilanych algorytmami, w Midtjylland pracują wyłącznie ludzie pochyleni nad monitorami – jedni analizują gigantyczną bazę danych, by dokonywać właściwych wyborów transferowych; inni śledzą statystyki w trakcie gry, by trener reagował na bieżąco i wiedział, jak przemówić w przerwie; nawet piłkarze dostają po treningu USB z zadaniem domowym do wykonania. Kto zna legendę o „Moneyball”, ten wie, o co chodzi.
Szefowie klubu mówią, że chcą uczynić go najbardziej innowacyjnym w Europie, zatrudniają nawet specjalistę – zresztą Polaka – od kopania nieruchomej piłki, którego zadania sprowadzają się nauki techniki strzału. Obsesyjna drobiazgowość daje wspaniałe skutki, w ubiegłym sezonie niemal połowę goli FC Midtjylland zawdzięcza stałym fragmentom gry. I pomimo ledwie czwartego budżetu w kraju, zdobył mistrzostwo Danii. A do Ligi Europejskiej – też tam lubi niskie wyniki, jak Legia – wszedł po trupie angielskiego Southampton.