Wyeksportowana nienawiść. Największy triumf Barcelony i Realu

FC Barcelona, Real Madryt, nienawiść

Gerard Pique, rozpolitykowany Katalończyk z dziada pradziada, nie lubi Realu i daje temu głośno wyraz – wyzłośliwia się, prowokuje, stroi sobie żarty. Madryccy kibice nie lubią obrońcy Barcelony i również dają temu wyraz – buczą, gwiżdżą, wyzywają. Mszczą się m.in. na meczach reprezentacji Hiszpanii, więc chryja osiągnęła wymiar ogólnonarodowy. Ba, nawet większy niż ogólnonarodowy, co mnie zdumiewa najbardziej. A zarazem świadczy o najważniejszym sukcesie, jaki oba kluby osiągnęły w minionych latach. Ale do tego wrócimy za chwilę.

Kontrowersyjny piłkarz w trybie alarmowym zwołał wczoraj konferencję prasową, podczas której nie tylko nie łagodził konfliktu, ale wręcz go zaogniał. Ogłosił, że gwizdy na wrogim stadionie brzmią dla niego jak symfonia, że wiosenne mecze Realu z Juventusem oglądał w koszulce Buffona i temu podobne dyrdymały. Nie będę prawił kazań, czy postępuje słusznie, czy nie. Zbyt daleko żyję od antagonizmu katalońsko-madryckiego, za bardzo przywykłem też do plemiennej (czyli obcej mi) natury rywalizacji międzyklubowej. Interesuje mnie co najwyżej, czy postawa Pique rzeczywiście wpływa na wyniki reprezentacji – wpływa choćby dlatego, że reakcje sprowokowanych kibiców rozpraszają zawodników, którzy powinni skupiać się wyłącznie na grze. Gdyby tak było, dysponowalibyśmy poszlakami pozwalającymi oskarżyć go nieroztropność graniczącą z sabotażem. Ale nie mam pewności, jak jest, nawet jeśli wypowiedzi trenera Vicente del Bosque sugerują, że on widzi problem. Niech się więc martwią Hiszpanie.

Awantura trwa jednak i w Polsce. Ujadają w internetach barcelończycy i ujadają madridiści, ujadają z pasją umierających za ojczyznę, a ja dzięki nim znów przypomniałem sobie o refleksjach, do jakich skłoniła mnie – zamieściłem je w posłowiu, kilka ustępów zaraz przywołam – lektura przełożonej niedawno na polski książki „Barca vs Real. Wrogowie, którzy nie mogą bez siebie przeżyć”. Lektury wartościowej edukacyjnie, demaskującej bzdury krążące jako obiegowe święte prawdy, momentami demitologizującej. I uzmysławiającej, że oba kluby w istocie są do siebie łudząco podobne. Nie, Barcelona wcale aż tak nie cierpiała w czasach frankistowskich. Nie, idealna symbioza Realu z brutalnym reżimem nigdy nie istniała.

Łączy obu potentatów natomiast najbardziej spektakularny i najbardziej znaczący sukces ery nowożytnej, który na początku XXI wieku pozwolił im zapanować nad światową piłką nożną. Otóż obaj giganci zdołali dzielącą ich nienawiść wyeksportować. Emocjami, często chorymi, zrodzonymi przez lokalne zawiłości historyczne zaczadzili miliony ludzi, których z Półwyspem Iberyjskim nic nie łączy. Którzy nierzadko nigdy tamtych okolic nie odwiedzili. Którzy nie znają ani hiszpańskiego, ani katalońskiego.

A kiedy już konflikt został wykatapultowany do innych krajów i na inne kontynenty, Real z Barceloną go spieniężyły.

Dowodów nie musimy szukać daleko, wystarczy rozejrzeć się po Polsce. Temperaturę sporu czują wszyscy, których zajmuje futbol. Z klubów kibica wykluły się bardzo popularne portale, a na forach i w mediach społecznościowych pojawiły się dwa plemiona – chciałoby się rzec: sekty – zwalczające się wściekle i codziennie, czasami z szowinistyczną bezrefleksyjnością, a czasami z obrzydzeniem i pogardą dla wroga. Piłkarscy kibice generalnie mają skłonność do przesady, zachowań stadnych, ulegania instynktowi. Gustave Le Bon, który napisał rewolucyjną w swojej epoce „Psychologię tłumu”, pewnie wierci się w grobie rozżalony, że nie dożył czasów, w których mógłby analizować – nie wstając od komputera, badania terenowe byłyby tu zbędne – zachowania tak irracjonalnych i popędliwych zbiorowości w szczycie ich rozwoju. Nasi barceloniści i madridiści wynieśli jednak zjawisko na inny poziom. To zawsze czujni uczestnicy świętej wojny, podejrzliwie łypiący na wszystkich zabierających głos w kwestiach związanych z rywalizacją w El Clásico. Rozpaleni nadwrażliwcy, których uczucia religijne można urazić jednym nieostrożnym słowem. W swoim zapamiętaniu tym bardziej niezwykli, że wojują z oddali. Nie urodzili się w tym sporze, nie odziedziczyli go, lecz nabyli. Nie są tubylcami, lecz imigrantami.

Marzyliby o tak nawiedzonych klientach marketingowcy Bayernu, Paris Saint Germain, Juventusu czy Chelsea. Marzyliby, bo skrajne zaangażowanie fanów przekłada się na twardą walutę. Jak teraz, gdy Real Madryt i FC Barcelona znów królują w nie tylko hiszpańskich mediach, choć od kilkunastu dni nie rozegrały meczu ani nie sfinalizowały żadnego transferu, a do El Clásico daleko. Oba te kluby nie tyle się bogacą, ile się bogacą w kosmicznym tempie. U schyłku poprzedniego stulecia błąkały się w połowie lub na końcu czołowej dziesiątki finansowego rankingu Deloitte Football Money League, od 2005 roku właściwie nie spadają z podium, najczęściej wymieniając się na pozycjach lidera oraz wicelidera. Sezon w sezon ich przychody puchną o kilkadziesiąt milionów euro, w skali dekady to wzrosty sięgające stu procent. W XX wieku nie zbliżyły się do 100 mln, teraz w połowie drugiej dekady XXI wieku dobiły do pół miliarda. Jako biznesowe korporacje w tym górują nad korporacjami działającymi w wielu innych branżach – choć wciąż zarabiają mniej – że wyhodowali klientów wiernych marce dozgonnie, którzy w sklepie z gadżetami albo przed telewizorami nie podejmują decyzji konsumenckich, lecz odprawiają msze. A między meczami są niezmordowanymi bojownikami o nieskalany wizerunek barw, którym służą. Sen na jawie każdego prezesa globalnej korporacji.

Skomentuj

Wprowadź swoje dane lub kliknij jedną z tych ikon, aby się zalogować:

Logo WordPress.com

Komentujesz korzystając z konta WordPress.com. Wyloguj /  Zmień )

Zdjęcie na Facebooku

Komentujesz korzystając z konta Facebook. Wyloguj /  Zmień )

Połączenie z %s