Ostatnie sekunda, ostatnie kopnięcie. Oczywiście Roberta Lewandowskiego. Jego refleks ocalił Polaków przed klęską w Glasgow ze Szkocją. I sprawił, że do awansu na Euro 2016 potrzebują w niedzielę co najmniej 0:0 lub 1:1 z Irlandią. Wyższy remis premiuje gości.
To był w ogóle dreszczowiec pierwszych i ostatnich akcji, gwałtownie zmiennej dramaturgii, rozszarpywania kibicowskich nerwów. A nasi piłkarze stanęli na krawędzi, choć rozpoczęli od erupcji pozytywnej adrenaliny.
Dwie minuty i 22 sekundy czekaliśmy na delikatne trącenie piłki, po którym przed szkockimi oczyma zawirowały gwiazdy. Lewandowski wykonywał je prawdopodobnie przy tętnie wolniejszym niż tętno kibiców przed telewizorami – to był jego pierwszy tego wieczoru sprint, a w futbolu doświadczył już wszystkiego, nawet własnonożnego rozbijania na atomy Realu Madryt. Dwie minuty i 22 sekund. Żaden rekord nie padł, ale dotąd reprezentacja prędzej wbijała gola tylko San Marino. Przed ośmioma laty.
Akcja wyglądała jak streszczenie całych eliminacji. Strzelał ich najlepszy snajper – w całej Europie, podawał najczęściej asystujący – też w całej Europie. Ikona. A potem zrelaksowani Polacy zaczęli się bawić. Wyczarowali perfekcyjny kontratak, piętą rozgrywał Kamil Grosicki, skrupulatnie swoje małe robótki wyszywał w środku pola Krzysztof Mączyński, prześladowany przez kibiców jako pierwszy reprezentacyjny patałach. Była taktyczna mądrość, był spokój. Harmonia. Wyglądało to wręcz zbyt dobrze.
I rzeczywiście, Szkoci stopniowo się rozbudzali. To nie tępi brutale, zdolni co najwyżej zmasakrować Lewandowskiego, jak usiłowaliśmy przedstawić ich w Polsce. Są świadomi swoich licznych ograniczeń, ale z piłką przy nodze próbują unikać prymitywnych środków. I przed miesiącami dwukrotnie wyrównywali w meczu z Niemcami.
Oni dostali mocny podbródkowy na powitanie, Polacy przyjęli go na pożegnanie z pierwszą połową. Matt Ritchie miał sporo miejsca, ale też uderzył wspaniale, w samo okienko. I już wiedzieliśmy, że po przerwie dowiemy się, ile prawdy jest w chętnie demonstrowanej przez naszych piłkarzy pewności siebie.
Echa rewolucji, która wstrząsnęła ich głowami, słyszeliśmy w wypowiedziach przed meczem. Wypowiedziach bezkompromisowych jak nigdy. Oni nie zamierzali odkładać niczego do niedzieli, oni niemal obiecywali zdobycie Glasgow i załatwienie sprawy Euro 2016 bezzwłoczne, bez narażania siebie i kibiców na dodatkowy stres.
Na stres, jakiego jeszcze w tych eliminacjach nie przeżywaliśmy, narazili nas po przerwie. Zaatakowali z pasją, by wszystko zaprzepaścić przez skandaliczne gapiostwo – pospieszyli się z wykonywaniem rzutu wolnego w środku boiska, stracili piłkę, a Szkoci nie dość, że wyszli na prowadzenie, to jeszcze znów strzelili przepięknie. Hampden Park oderwał się od ziemi. 1:2.
Im dłużej trwał mecz, tym głębiej cofał się Lewandowski. I tym częściej rozkładał bezradnie ręce. Solista jego klasy w reprezentacji Polski zawsze będzie w pewnym sensie samotny. On walczy również o to, by nie zostać kolejnym, przy którego nazwisku świat notorycznie wzdycha „najwybitniejszy piłkarz, którego zabraknie na mistrzostwach” albo „ma pecha, że rodacy nie dorastają mu do pięt”. Jak Walijczyk Ryan Giggs, który nigdy nie wystąpił na mundialu. Albo jak Szwed Zlatan Ibrahimovic, który na prestiżowej imprezie nie wyszedł z grupy od blisko dekady. Odniesionego z Polską sukcesu potrzebuje Lewandowski, jeśli chce już bezdyskusyjnie zdetronizować Bońka jako naszego piłkarza wszech czasów. Inaczej zawsze wypomną mu, że dla kraju zdziałał niewiele. Takie wyczyny jak wczorajszy – dopadł do piłki turlającej się przy linii bramkowej, przesądził ułamek sekundy – ważą niewiele.
„Czy te eliminacje można jeszcze spartaczyć?” Rzucaliśmy to pytanie przed meczem, powtarzaliśmy je – już pijani ze szczęścia – właśnie po pierwszym golu Lewandowskiego. Nawet ewentualny remis miał przecież sprawić, że w niedzielę również usatysfakcjonuje nas remis – z Irlandią. Dylemat polegał głównie na tym, kiedy Polacy awansują, choć zdawaliśmy sobie sprawę, że nasze spojrzenie na reprezentację Nawałki zostało zafałszowane przez jeden mecz, zwycięski z Niemcami.
Niestety, wczoraj pokonali faworyta także Irlandczycy. I gdyby nie ostatni pad Lewandowskiego, remis na Stadionie Narodowym wystarczałby już do awansu im, nie Polakom. Piłkarze Nawałki przed miesiącem zsunęli się z pozycji lidera, teraz z hukiem stoczyliby się z pozycji wicelidera. I po remisie w niedzielę zsunęliby się do baraży. A po porażce niemal na pewno w ogóle by odpadli. Bo ścigający ich Szkoci podejmują Gibraltar.
Dotknięcie Lewandowskiego przywraca nadzieję. Ale tym razem nie będzie dla Polaków pochwał za porażkę, jak miesiąc temu, po 1:3 we Frankfurcie. Teraz jeszcze boleśniej uzmysłowimy sobie, że triumf nad mistrzami świata pozostaje zjawiskiem osobnym, wynikiem nieprzystającym do wszystkich innych wyników reprezentacji Nawałki. Że ta reprezentacja nie rozegrała żadnego innego meczu godnego zapamiętania, ani o stawkę, ani o towarzyskiego – godnego zapamiętania przynajmniej ze względu na zasługi czysto sportowe, naszymi emocjami potrafiła potarmosić zdrowo.
Najlepsza wiadomość brzmi: prezes UEFA Michel Platini tak rozdął mistrzostwa Europy (do 24 drużyn), że do wyjazdu na francuski turniej wystarcza seryjne remisowanie. I drużyna Nawałki zachowuje szanse na wyczyn bez precedensu. Na awans na Euro 2016 po ledwie jednym zwycięstwie naprawdę wartościowym, nad rywalem silniejszym niż Gruzja czy Gibraltar.