Takiego wyzwania Adam Nawałka nie przeżył. Ani on, ani inni trenerzy reprezentacji w XXI wieku. Piłkarze też nie. W niedzielę Polacy zagrają z Irlandią mecz jak finał.
To chyba najbardziej wariackie eliminacje w historii naszego futbolu. Ze scenariuszem, z którego każdy może sobie wyinterpretować, co zechce. Malkontent stęknie, że nasi piłkarze cierpią na przewlekłą niezdolność do zwyciężania – po sensacyjnym ubiegłorocznym triumfie nad mistrzami świata Niemcami nie pokonali już nikogo z głównych konkurentów, w trudniejszych sparingach też pełzną od remisu do remisu. Entuzjasta odkrzyknie, że nasi wyleczyli się z przegrywania – ulegli jedynie wspomnianym mistrzom świata we wrześniowym rewanżu we Frankfurcie.
Obaj mnóstwo argumentów na poparcie swoich wizji wyjmą nawet z czwartkowego dreszczowca w Glasgow. Pesymista się skrzywi, że drużyna nie umiała skorzystać z wymarzonego początku, prowadzenia objętego już po 142 sekundach. Co oznacza, że nigdy nie wolno przy niej poczuć się bezpiecznie. Optymista odpowie, że ocaliła remis w ostatniej sekundzie. Co oznacza, że nigdy się nie poddaje. Tak wygląda cała walka o awans na Euro 2016 – ekstaza stale sąsiaduje w niej z rozpaczą.
Gdybyśmy zatem wyciągali najprostsze wnioski z przeszłości, powinniśmy być niemal pewni, że w niedzielny wieczór znów padnie remis. Ale nawet to nie pozwalałoby wiarygodnie oszacować szans. Po 0:0 lub 1:1 osiągamy cel. 2:2 lub wyższy remis zsyła piłkarzy Nawałki do baraży.
Jaki wynik jest bardziej prawdopodobny? Niskobramkowy, bo irlandzkie pole karne chroni najszczelniejsza defensywa w grupie nietknięta od 313 minut gry, czy wysokobramkowy, skoro Polacy dysponują najskuteczniejszym atakiem nie tylko w grupie, lecz także w całych eliminacjach? Robert Lewandowski strzela seriami, ostatnie pięć meczów w klubie i reprezentacji uświetnił wręcz abstrakcyjną liczbą 14 goli. Z którejkolwiek strony spojrzeć, zanosi się na ciąg dalszy wariactwa.
Ale też zbyt ufne spoglądanie w przeszłość jest o tyle ryzykowne – może wręcz pozbawione sensu – o ile i Nawałka, i jego podwładni pod wieloma względami będą w niedzielny wieczór debiutowali. Zajdą okoliczności, jakich jeszcze nie doświadczyli.
Dotąd czuli presję co najwyżej umiarkowaną. Z Niemcami mogli wykręcić dowolny numer, a zespolony z klęską polski kibic i tak machnąłby ręką, w końcu ulegały im nawet legendy z tłustych lat Deyny czy Laty. Natomiast po zwycięstwie nad mistrzami świata Polacy zdawali sobie sprawę, że margines błędu się poszerzył.
A teraz nadciąga 90 minut o doniosłości finału. Czyli wydarzenie w naszym futbolu absolutnie wyjątkowe. Reprezentacje Jerzego Engela, Pawła Janasa i Leo Beenhakkera wpraszały się na MŚ i ME, zanim kwalifikacje osiągnęły kres. Po upadku komuny do ostatniej kolejki o awans walczyła tylko drużyna Janusza Wójcika – i jesienią 1999 r. przerżnęła ze Szwecją 0:2. Żeby znaleźć zwycięski eliminacyjny „finał”, musimy cofnąć się do jesieni 1985 r. Prehistoria. Wówczas piłkarze Antoniego Piechniczka potrzebowali remisu z Belgią, by polecieć na mundial do Meksyku. I wydusili 0:0.
Owszem, piłkarzy Nawałki wciąż trzyma pas bezpieczeństwa, który zdobył i zapiął Lewandowski. Gdyby nie wykonał w Glasgow wślizgu ostatniej szansy, Polacy stanęliby przed mrożącą krew alternatywą – albo w Warszawie przynajmniej remisują, albo całkiem odpadają z gry. Tylko instynktowi swego lidera zawdzięczają to, że po ewentualnym niepowodzeniu wystąpią jeszcze w listopadowych barażach.
Tego wariantu jednak właściwie nikt nie brał pod uwagę. Ześliźnięcie się w tabeli pod Irlandię byłoby pierwszym ewidentnym niepowodzeniem reprezentacji Nawałki. Jak piłkarze zniosą okoliczności zupełnie nowe, ekstremalne? Czy Krzysztof Mączyński, który w czwartek przeżywał swój najlepszy wieczór w karierze, równie beznamiętnie zareaguje na mecz rozgrywany pod jeszcze wyższym napięciem? W dodatku po niespełna trzech dobach wytchnienia? A powoli wkradający się do podstawowego składu Michał Pazdan?
Konieczność zastąpienia kontuzjowanego Arkadiusz Milika to kolejny pierwszy raz Nawałki. Trenera należy chwalić za dotychczasowe wybory kadrowe, ale nie sposób też nie zauważyć, że wypadki losowe omijały go szerokim łukiem. Gdy jedyny raz stracił kluczowego zawodnika – zdyskwalifikowanego za żółte kartki obrońcę Kamila Glika – to akurat na mecz z Gruzją, rywalem mniej wymagającym.
A napastnik Ajaxu Amsterdam to fundament. Tylko on, Grzegorz Krychowiak oraz Lewandowski wystąpili we wszystkich spotkaniach. Milik asystował przy bramce napastnika Bayernu w Glasgow, uratował remis ze Szkotami w Warszawie, zadał pierwszy cios Niemcom, Gruzinom strzelił gola i wypracował dwa następne. Zagrań bezpośrednio przesądzających o punktach wykonał nawet więcej niż supergwiazdor z Monachium. Ba, uzbierałby ich jeszcze więcej, gdyby we Frankfurcie po jego podaniu pojedynku sam na sam z Manuelem Neuerem nie przegrał właśnie Lewandowski…
Nieszczęścia przyszły parami. Inny obolały piłkarz zmuszony do zejścia z boiska w Glasgow, Maciej Rybus, który niespodziewanie wypełnił pradawną lukę na lewej obronie, wyglądał po czwartkowym meczu jak półżywy. Urazy spadły na reprezentację w momencie, w którym Irlandczycy sprezentowali sobie i kibicom popis obwołany najwspanialszym w dziejach tamtejszego futbolu. Oni też powalili Niemców. Zażyli dopalacz, który Polaków napędzał przez ponad rok. Gdybyśmy zatem analizowali trendy, musielibyśmy ogłosić, że notowania gości niedzielnego finału wzrastają, a notowania gospodarzy słabną. Najgorsza dynamika w najgorszym możliwym momencie.
Nic dziwnego, że już w czwartkowy wieczór prezes PZPN Zbigniew Boniek ogłosił ciszę medialną. Wszystkie moce mentalne piłkarze mają ukierunkować na mecz z Irlandią, a pytania dziennikarzy na pewno zmuszałyby ich do rozpamiętywania tego, co było.
Całe te niesamowite kwalifikacje uczą nas jednak, że kiedy trzeba, nasza reprezentacja wynajduje zaskakujących bohaterów. I obalają wszelkie sugerowane przez ekspertów hierarchie. W grupie D mieliśmy podziwiać jednego wszechlidera, tymczasem morderczo regularni zazwyczaj Niemcy pogubili masę punktów – równie złe eliminacje do MŚ lub ME rozegrali tylko raz w historii, przed rokiem 1984. Pasjonujemy się zatem rywalizacją potwornie zaciętą, w której nawet załamanych już, przegranych Szkotów od awansu dzieliły, wbrew kształtowi tabeli, drobiazgi. A Polacy ustępują wspomnianym Niemcom – wciąż nie są pewni awansu! – ledwie jednym marnym punkcikiem. W głowie się nie mieści.
I niewykluczone, że czas zamętu nie minął, że z niedzielnego finału cało wyjdzie ostatecznie ten, komu najpierw zawali się świat.