To chyba najbardziej szokujący popis Polaków na mistrzostwach Europy w XXI wieku. Długo grali jak śnięci, ożyli, ale piątego seta nie wytrzymali. Z turnieju wyrzucili ich debiutujący w ćwierćfinale Słoweńcy.
Takiej katastrofy siatkarskiej jeszcze nie przeżyłem. Także dlatego, że do Sofii przyleciałem niespełna dobę przed meczem, po wyprawach do Glasgow i Stadion Narodowy, gdzie oklaskiwałem awans piłkarzy na Euro 2016. Spokojnie oczekiwałem na weekend rozstrzygający o medalach…
Siatkarze jeszcze nie opuścili hali, gdy PZPS desperacko szukał biletów lotniczych, by czym prędzej wyprawić ich do kraju. Tego scenariusza działacze mieli prawo nie przewidzieć, a oblatujący Ziemię od ponad pięciu miesięcy Polacy potrzebują wszystkiego, tylko nie ślęczenia w miejscu, które już zawsze będą kojarzyć ze sportową traumą.
– Nigdy nie powiem, że mam dość siatkówki, bo ją kocham. Ale tęsknię za domem, rodziną, zwykłym dniem – mówił Michał Kubiak w przeżartej rozpaczą strefie wywiadów, w której padło nawet pytanie, czy trener Stéphane Antiga powinien stracić pracę. Karol Kłos zbaraniał i tylko się żachnął, rzucając, że to siatkarze zawalili.
Odkąd naszą reprezentacją zawładnęli zagraniczni selekcjonerzy, na każdego spadała sportowa tragedia. Raul Lozano bezsilnie przyglądał się, jak jego podwładni przegrywają na ME z Belgią. Daniel Castellani podpisał swoim nazwiskiem miejsca 13-18 na mundialu. Andrea Anastasi współodpowiada za feralną, nieodwracalną w skutkach klęskę z Australią na igrzyskach olimpijskich.
Ale wtedy Polacy nie przylatywali na turnieje w glorii aktualnych mistrzów świata. Nie przylatywali do tego stopnia przyzwyczajeni do seryjnego wygrywania ze wszystkimi i wszędzie, że przygnębia ich brąz na Pucharze Świata. Nie byli takim postrachem, że rywale z premedytacją oddają mecz, by wyminąć naszych na trasie do medalu – jak w Sofii uczynili Niemcy.
To było popołudnie niemal surrealistyczne. Pochodzić z kraju oszalałego na punkcie siatkówki i cierpieć na ćwierćfinale ME rozgrywanym przy ledwie kilkuset kibicach, oraz po rozmowach z gospodarzami, którzy modlą się, by atmosferę w hali ocalił najazd kibiców z Polski. Dopingować siatkarzy przekonanych, że wypada im mierzyć wyłącznie w złoto, a chwilami rozczulająco bezradnych.
Mateusz Mika czego nie dotknął, zamieniał w bubel. Gdy rywale w jego kierunku serwowali, to brali asa. Gdy wyciągali wysoko ręce, to naszego przyjmującego blokowali. Gdy szykowali się do odbioru zagrywki, to zdarzało się, że Polak trafiał w głowę Michała Kubiaka. Fabian Drzyzga podejmował kontrowersyjne decyzje albo rozgrywał nieprecyzyjnie. Bartosz Kurek po beznadziejnym drugim secie (dwa z dziewięciu udanych ataków) musiał na trochę ustąpić miejsca Dawidowi Konarskiemu – a przecież wszyscy zdają sobie sprawę, że jako jedyny nie ma pełnowartościowego zmiennika, dlatego był w tym wyniszczającym sezonie reprezentacyjnym eksploatowany do upadłego.
Ale wytykanie pojedynczych winnych nie ma sensu. Nasi siatkarze długimi okresami wyglądali na kompletnie wyzutych z energii, wreszcie ciałem stawały się ich słowa – wypowiadane niechętnie, ale jednak wypowiadane – o wycieńczeniu i zwykłym znużeniu morderczym sezonem reprezentacyjnym. Sezonem upływającym w rytmie: zgrupowanie w Spale i mecze w Polsce, wyprawy do USA, Rosji, Iranu i Brazylii, zgrupowanie w Arłamowie, wyprawa do Japonii, zgrupowanie w Spale, wyprawa do Bułgarii. Skoro Kurek wzdycha, że nie obejrzy piłkarzy walczących z Irlandią o Euro 2016, bo musi odpocząć nie tylko od siatkówki, ale w ogóle od sportu, to znaczy, że dzieje się naprawdę źle. Nawet jeśli trenerzy spoglądają w regularnie przeprowadzane badania krwi i sprawdzają, komu ile wolno trenować. Istnieje jeszcze zmęczenie psychiczne, trudniejsze lub wręcz niemożliwe do zmierzenia.
Polacy walczyli, w trzecim secie ewidentnie ożyli. Nawet wówczas jednak widzieliśmy, że płacą za wyszarpywane punkty potwornym wysiłkiem. I że pomaga im głównie doświadczenie zdobyte w grach pod wysokim napięciem. Im dłużej trwały wymiany, tym częściej Polacy kończyli jej szczęśliwie. Czasem sprytnie trącał piłkę Kubiak, czasem przepchnął ją w zwarciu Karol Kłos, najlepszy środkowy mundialu – i jedyny wypoczęty, miesiącami leczył uraz.
Końcówki faworyci jednak nie wytrzymali. Rywale spodziewali się, że nasz rozgrywający unika już współpracy z Kurkiem i obstawiali przeciwległe skrzydło. Skutecznie. Przechytrzyli przeciwnika, którego na ostatnim mundialu obwołano mistrzami piątego seta.
Szokujący paradoks: akurat teraz, gdy trwa era świetności naszej siatkówki, Polacy nie zdobędą medalu na ME, na których sunęli po teoretycznie najszerszej możliwej autostradzie do półfinału. Belgia, Słowenia, Białoruś, znów Słowenia. Ta ostatnia na poprzednim turnieju zajęła 13. miejsce. Na mundial ani igrzyska jeszcze nie awansowała. Do Ligi Światowej nie jest w ogóle zapraszana, więc rywalizuje – ostatnio zwycięsko – w jej uboższej siostrze Lidze Europejskiej.
Owszem, reprezentacja Polski uległa Słowenii na początku kadencji Antigi, w eliminacjach do przegranych ME. Tyle że wówczas wystarczyło jej urwać dwa inauguracyjne sety, by zagwarantować sobie awans – i to uczyniła. W normalnych okolicznościach już takich wpadek nie miewała. Nigdy.
Rywale fruwali nad siatką. Czuli się fantastycznie fizycznie, co oczywiste, oni rozgrywają najważniejszą imprezę sezonu, podporządkowali jej wszystko. A zarazem z każdą kolejną akcją czuli, że niezależnie od finału zbiorą za ten ćwierćfinał wyłącznie pochwały. I że przechodzą do historii.
Przeszli. A Polacy, którzy nie chcieli słyszeć o odpoczynku po PŚ, bo chcieli rewanżu za niepowodzenie w Japonii – wzięty tam medal z brązu nazywali medalem z buraka – oberwali po głowach jeszcze mocniej niż poprzednio. Zamiast zażyć lekarstwo na chandrę, połknęli przetrącającą psychikę truciznę. Miał być czwarty z rzędu turniej z co najmniej półfinałem, jest spektakularna katastrofa. I znów obleciał nas strach. Bo stycznione kwalifikacje olimpijskie w Berlinie, czyli cel absolutnie fundamentalny, są obsadzone znacznie mocniej.