Przesadnej stałości poglądów nigdy nie uważałem za cnotę – u każdego, kto stale aktualizuje swoją wiedzę o świecie, muszą ewoluować – a u trenera piłkarskiego wydaje mi się już cechą wybitnie niebezpieczną. On powinien raczej pielęgnować w sobie zdolność do nieustającego kwestionowania wszystkiego, w co wierzy, modyfikowania preferowanego stylu, udoskonalania metod szkoleniowych, może wręcz zaprzeczania samemu sobie. I po to, by rywale go nie przejrzeli i nie nauczyli się przeciw niemu grać, i dlatego, że w futbolu często ten, kto porwie się na coś nowego, zyskuje przewagę tylko z tego powodu, że był pierwszy.
Arsene Wenger długimi latami ewoluować nie umiał lub nie chciał, wielokrotnie pomstowałem tu na jego ortodoksyjną wierność swemu przekonaniu, jak powinno się grać w piłkę, by zadowolić publikę. Inny długowieczny menedżer z ligi angielskiej, Alex Ferguson, notorycznie się przepoczwarzał, tymczasem francuski trener upierał się, że im bardziej rzeczywistość kompromituje jego pomysły, tym gorzej dla rzeczywistości. Zderzał się na przykład Arsenal z Bayernem, to szef wydawał rozkaz, by londyńczycy awanturowali się o dłuższe posiadania piłki z lepiej do tego przygotowanymi technicznie monachijczykami, zsyłając na nich pewną katastrofę. Albo przy każdej możliwej okazji dawał się wyrolować cynicznemu José Mourinho, podarowując jego podwładnym pełny komfort na boisku – nie potrzebowali podejmować żadnej inicjatywy, wystarczało im czekać, kiedy naiwny Arsenal pozwoli się skontratakować.
Być może był Wenger więźniem swego największego dokonania. Arcydzieła z sezonu 2003/04, nie poplamionego ani jedną porażką. Najbardziej porywającego stylu gry, jaki widziałem w lidze angielskiej. Stylu bliskiego ideału, potoczystej symfonii ruchów w pełni harmonijnych, a zarazem wykonywanych w obłędnym tempie. Wenger dotarł tam, gdzie piłkarze już nie kopią, lecz płyną. I kiedy tamta drużyna się rozpadła, pragnął stworzyć jej kopię.
Zrezygnował chyba w połowie ubiegłego sezonu. To wtedy zaczęliśmy gdzieniegdzie oglądać Arsenal przyczajony, cierpliwy, nawet zabijający grę. A kulminacja trendu nastąpiła we wtorek, gdy londyńczycy stanęli na swojej połowie i oddali piłkę Bayernu na 69 proc. czasu gry. Oni wciąż potrafią zachwycić wariacką wymianą podań w ofensywie – również dzięki zmianie polityki transferowej, brzydzący się kosztownymi transferami Wenger przestał fantazjować o jedenastce wychowanków, a zaczął płacić, przynajmniej niekiedy, po 50 czy 42 mln za wirtuozów z Realu Madryt czy Barcelony. Ale mają też alternatywę. Także „brzydką”, jak sposób przechytrzenia Bayernu, któremu pierwszego gola Olivier Giroud wepchnął ręką. Znów ujrzeliśmy klasyczny sposób na drużyny Pepa Guardioli, do których nie zniżają się trenerzy zbyt dumni, ewentualnie niewystarczająco pokorni, czyli skupienie się na kontrolowaniu przestrzeni. Tak z barcelończykami i monachijczykami wygrywały w Lidze Mistrzów Rubin Kazań, Chelsea czy nawet Real Madryt (w obu zwycięskich półfinałach półtora roku temu trzymał piłkę przez zaledwie 36 proc. czasu gry, a zwyciężył w dwumeczu 5:0).
Biorąc pod uwagę zwyczaje Wengera, w jego głowie odbyła się rewolucja. Trener o fanatycznej wręcz sztywności myślenia miesiącami się rozluźniał, aż stał się trenerem elastycznym. Wykonał umysłowy szpagat.
I zanim piłkarze Arsenalu pokonali Bayern – w chwili najwyższego napięcia, porażka praktycznie wyrzucałaby go z LM! – zaczęli być przeciwnikami bardzo przykrymi w odbiorze w hitach ligi angielskiej. Czyli tam, gdzie rozczarowywali zawsze, zyskując reputację mięczaków albo chłopców, w każdym razie atletów upośledzonych mentalnie.
Passy meczów bez zwycięstwa są stopniowo wypierane przez passy meczów bez porażki. Manchester United? Niedawne spektakularne 3:0 poprzedziły wyjazdowe 1:1 w maju oraz wyjazdowe 2:1 w marcu. Chelsea? Owszem, ostatnio Arsenal sąsiadom uległ, ale w sporej mierze przez błąd sędziego oszukanego przez Diego Costę, a w poprzednich tegorocznych meczach wygrywał 1:0 oraz remisował 0:0. Manchester City? W styczniu londyńczycy zwyciężyli na boisku rywala 2:0, w ubiegłym roku też dawali radę (2:2, 3:0, 1:1). Liverpool? 0:0 w sierpniu i 4:1 w kwietniu.
Wiele tych meczów to były nudy na pudy, ale kibice nie płaczą – Arsenal zawalił w bieżącym roku kalendarzowym ledwie jeden szlagier, lutowe derby z Tottenhamem. Wpadki miewa wyłącznie zaskakujące, z Olympiakosami czy Dinamami Zagrzeb (Wenger ewidentnie rywali zlekceważył), bo w ogóle przegrywa wyłącznie wtedy, gdy się tego nie spodziewamy, zamiast jak dotychczas przegrywać zawsze, gdy się tego spodziewamy. Jest drużyną bardzo doświadczoną (najbliżej bramki stali we wtorek 33-letni Cech, 31-letni Mertesacker, 30-letni Koscielny), niemal zamkniętą na młodzież (kolejna wolta szkoleniowca!), najmocniejszą w Anglii w roku 2015, znów zdolną bić się o mistrzostwo kraju.
Pozostaje tylko pytanie, w jakim stopniu awans w hierarchii londyńczycy zawdzięczają ewolucji Wengera, a w jakim – zapaści czołowych angielskich klubów, wyglądających tym przeciętniej, im więcej wydają na transfery. Bo w czasie, gdy francuski trener, coraz częściej oskarżany o nieodwracalne stetryczenie, wyenergiczniał i wynalazł Arsenal na nowo, odrętwieli niektórzy jego główni konkurenci. Dzisiaj na pierwszego niereformowalnego, który stosuje wciąż te same chwyty – ostatnio pierwszy usłyszałem od kibica Chelsea, że „przynudza” – wygląda José Mourinho.
PS Przypominam, że trwa ósma edycja konkursu na Jasnowidz roku. Pytania są tutaj, odpowiadać można do godz. 23.59 w piątek (23 października, decyduje czas opublikowania komentarza).