Z laureatem Złotej Piłki z 2003 roku spotkałem się pod Turynem. To czeska wersja Zbigniewa Bońka – awansował z Juventusem do finału Ligi Mistrzów (nie wystąpił w nim, zdyskwalifikowały go żółte kartki) i dwukrotnie wygrywał włoską Serie A. Różni ich to, że prezes PZPN pod koniec kariery zamienił Turyn na Rzym – w terminologii kibiców „zdradził” – a Pavel Nedvěd przebył odwrotną drogę, do Juve przyszedł z Lazio. Zmianę bardzo sobie chwalił, tłumacząc, że stolica była dla niego zbyt dzika i hałaśliwa i dopiero w mieście Fiata odnalazł miejsce odpowiadające jego temperamentowi.
Przez fanów jest ubóstwiany do dzisiaj. Dlatego że klubu nie porzucił nawet po karnej degradacji do Serie B (pokłosie korupcyjnej afery Calciopoli), ale także przez swój styl gry. Był bowiem lewoskrzydłowym pracoholikiem, który nigdy nie tracił tchu, choć do każdej akcji wkładał tyle serca i wysiłku, jakby wykonywał ostatni sprint w życiu. Włosi obwołali go „Furia Ceca”, czyli „Czeską furią”.
W Italii mieszka od 1996 r. Jego dzieci mówią po czesku już tylko do rodziców, ze sobą rozmawiają po włosku. Po zakończeniu kariery prezes Andrea Agnelli uczynił Nedvěda członkiem zarządu, miesiąc temu Czech został wiceszefem klubu. Mówi, że teraz jeszcze trudniej opędzić mu się na ulicy od kibiców niż wtedy, gdy grał, bo kiedyś ludzie widywali go częściej i nie byli aż tak spragnieni kontaktu. A on stara się wieść proste i normalne życie zwykłego człowieka, o czym obszernie opowiada w wydanej także po polsku autobiografii. Mieszka nieopodal La Mandrii, leżącego pod Turynem, otoczonego 35-kilometrowym murem największego parku w Europie. Po godzinach relaksuje się w pobliskim klubie golfowym – to tam rozmawialiśmy nazajutrz po sobotnim zwycięstwie Juventusu z Milanem, przed którym trybuny zgotowały nowemu wiceprezesowi Nedvědowi burzliwą owację. Wywiad poniżej.
Real Madryt został właśnie rozbity przez Barcelonę, z którą Juventus przegrał wiosną finał Ligi Mistrzów. Czy on w ogóle mógł się zakończyć innym wynikiem, czy katalońska drużyna jest dzisiaj niemal nietykalna?
– Wiadomo, że na przykład przy wyniku 1:1 mogliśmy objąć prowadzenie. W pojedynczym meczu na tym poziomie da się pokonać każdego. Ale kiedy spojrzymy szerzej, na jakość drużyny, to Barcelona robi się nieprawdopodobnie mocna, a takie zespoły grają tym lepiej, im wyższa jest stawka.
Trójkąt Messi – Neymar – Suárez to najlepszy atak na świecie.
– Tak. Ale nie redukowałbym Barcelony do tej formacji. El Clásico pokazało, że jej sukces polega na doskonałej organizacji gry całej drużyny, a tę Katalończycy zawdzięczają trenerowi. Luisowi Enrique należy się najwyższe uznanie.
Ale niektórzy twierdzą, że wspomniany atak jest wręcz najlepszy w całej historii piłki nożnej…
– Bardzo trudno porównywać różne epoki, bo futbol bardzo się zmienia, więc zmieniają się też role napastników. Jeśli jednak zawęzimy pytanie do szeroko pojętej nowożytności, to myślę, że Messi, Neymar i Suárez nie mają konkurencji. Wystarczy popatrzeć, ile strzelają goli. Ile i jak. Na mnie robią niesamowite wrażenie.
Juventus po latach totalnej dominacji we Włoszech i niemal perfekcyjnym poprzednim sezonie (mistrzostwo i puchar kraju, finał LM) jesienią wystartował bardzo słabo, zajmuje dopiero szóste miejsce, do prowadzącego Interu traci aż dziewięć punktów. Co się stało?
– Po pierwsze, kontuzje. Zaszkodziły nie tylko dlatego, że schorowanych piłkarzy brakowało na boisku, ale także dlatego, że negatywnie wpłynęły na przygotowania do sezonu. Jedni odeszli, inni przyszli, więc tak czy owak, czekałoby nas wiele pracy, by zaadaptować się do nowych okoliczności, a urazy jeszcze wszystko skomplikowały. I zdawaliśmy sobie sprawę, że będzie trzeba się skonfrontować z zupełnie nowymi problemami. Stopniowo się jednak podnosimy, wyniki są coraz lepsze, a sezon potrwa długo. I nie rozstrzygnie się jesienią, lecz jak zawsze – w lutym, marcu, może nawet później. Dzisiejsza pozycja w tabeli nie ma znaczenia.
Czyli dzieje się to, czego się spodziewaliście po utracie Pirlo, Téveza i Vidala?
– Tak. Wiedzieliśmy, co nas czeka, bo nie odeszli od nas zwykli gracze, lecz wielcy mistrzowie. A takich sytuacjach zawsze trzeba sporo czasu, by ich zastąpić, i to niezależnie od jakości transferów.
Czyje odejście było najbardziej bolesne z punktu widzenia poziomu gry?
– Nie wybiorę jednego, bo się nie da, wszyscy razem współtworzyli mechanizm, który przestał istnieć. I jestem pewien, że problemy z zastąpieniem piłkarzy tak wybitnych miałaby każda drużyna na świecie. Znów – niezależnie od jakości transferów. Pewnych strat nie sposób zrekompensować z dnia na dzień.
We Włoszech trwa burzliwa dyskusja o Paulo Pogbie, który zdaniem krytyków – licznych – nie potrafi zostać prawdziwym liderem. Francuz nie wytrzymuje presji? Wymagamy zbyt wiele od gracza tak młodego?
– To drugie. Bezdyskusyjnie. Nigdy nie widziałem lidera czołowego zespołu w Europie, który miałby 22 lata. My jesteśmy absolutnie usatysfakcjonowani poziomem jego gry, bo wiemy, w jakim jest wieku. Spokojnie patrzymy na jego rozwój i jesteśmy przekonani, że ma wszystko, by w przyszłości zostać piłkarzem wybitnym. Potrzebuje tylko czasu, jak każdy 22-latek.
Na drugim końcu skali jest Gianluigi Buffon. Najstarszy w drużynie (rocznik 1978), w ubiegłym tygodniu minęło 20 lat od jego ligowego debiutu, wciąż uchodzi za czołowego bramkarza na świecie. Jak wytłumaczyć jego fenomen?
– Niezwykłym talentem. Oczywiście trzeba ciężko pracować, by tyle osiągnąć, i Gigi ciężko pracuje, ale najpierw musi być niezwykły talent. To najlepszy bramkarz, jakiego w życiu widziałem. I uważam, że zasługuje na jeszcze większe uznanie, że powinien mieć w dorobku więcej nagród indywidualnych.
Numer jeden w historii futbolu?
– Wracamy do tego samego problemu: trudno porównywać różne epoki. Dlatego nie ustaliśmy, czy jest numerem jeden, ale jestem pewny, że należy do wąziutkiej grupki najlepszych.
Buffon i pan nie opuściliście Juventusu po degradacji do Serie B. Piękny dowód lojalności, ale nie obawiał się pan, że zrujnuje swoją karierę?
– Nigdy nie myślałem w tych kategoriach. Jak chyba każdy, kto postanowił wtedy zostać. Traktowaliśmy to jako swoisty obowiązek wobec klubu, któremu tyle zawdzięczamy. Juventus dawał nam zawsze wszystko, co mógł, więc czuliśmy, że musimy się odwdzięczyć. Wbrew pozorom to była bardzo prosta decyzja. Pamiętajmy zresztą, że Juve wciąż pozostało wielką firmą, z milionami kibiców nie tylko we Włoszech, statusu nie traci się z dnia na dzień. To nie było poświęcenie, gra w tej koszulce sprawiała mi przyjemność nawet w Serie B.
Jest pan z nimi związany od 14 lat i stał się bliskim współpracownikiem Andrei Agnellego. Czuje się pan członkiem najpotężniejszej rodziny we Włoszech?
– Przede wszystkim służę klubowi. Wyjątkowemu. Polega to także na tym, by uświadamiać każdemu piłkarzowi, który tu przychodzi, gdzie trafił. Tym się zajmuję.
Ale wiadomo, że z prezesem jesteście bardzo blisko, odwiedził pana nawet tam, gdzie zaczynał pan grać w piłkę – w czeskiej Skalnej.
– Owszem, przyjaźnimy się i rzeczywiście przyjechał w moje rodzinne strony, trzy lata temu uczestniczyliśmy tam razem w sparingu – nasza drużyna z Turynu, w której grywam razem z Andreą, kontra lokalny klub. To było wielkie wydarzenie w maleńkiej Skalnej [liczącej 1,5 tys. mieszkańców].
Agnelli jest sfrustrowany poziomem włoskiego futbolu, narzeka, że w lidze tylko Juventus robi prawdziwy postęp, że przez przemoc wokół stadionów potęgi Serie A nigdy nie dościgną finansowo Barcelony, Realu, Manchesteru United…
– To nie frustracja, tylko poczucie odpowiedzialności człowieka z wizją, który wie, jak tutejsza piłka mogłaby się zmienić. Rzuca pomysły, by rozwijali się wszyscy, bo to leży również w interesie Juve. Choć Serie A wciąż ma swój urok, to przestała być czyimkolwiek celem, każdy piłkarz z ambicjami traktuje ją jako krok w karierze, spełnienia szuka gdzie indziej. Aby odzyskać dawną potęgę, trzeba unowocześnić stadiony i załatwić mnóstwo innych spraw.
Z zagranicznymi właścicielami klubów w Europie, którzy dysponują majątkami bez granic, trudno będzie konkurować. Czy to dobrze dla piłki, że ich przybywa?
– Nie widzę w tym nic negatywnego, uważam, że podnoszą poziom całej dyscypliny. Ale dzięki nim czuję jeszcze większą dumę z Juventusu, który jest biznesem rodzinnym, należącym do Agnellich od dekad. To czyni nas zjawiskiem coraz bardziej wyjątkowym.
W sensie sportowym najbardziej wyjątkowa jest Barcelona. W dekadę wygrała Ligę Mistrzów aż cztery razy…
– I może być pierwszą drużyną, która obroni tytuł. Potęga, jaką widziałem w El Clásico, po prostu mnie przeraża. Tempo ataku, poziom techniczny. Barcelona nie tylko wygrywa, pokazuje też, jak się powinno grać w piłkę. Perfekcja.
Złota Piłka dla Messiego jest bezdyskusyjna?
– Tak.
Gdyby pan głosował, komu przyznałby pan punkty?
– Na pewno Messiemu i Ronaldo. A kto trzeci? [Długi namysł]. Ibrahimoviciowi. Nie tylko za to, co robi w Paris Saint-Germain, ale za to, że wciągnął Szwecję na Euro 2016.