Kiedy oglądam Barcelonę z listopada 2015, przypominają mi się te wszystkie fantastyczne opowieści o obcych cywilizacjach – od Lema po Wattsa – których przedstawicieli nie widać, nie słychać ani nie czuć, więc nie mamy całkowitej pewności, czy właśnie wiszą nam na uszach, czy może w ogóle nie istnieją. Są niedostępni zmysłom, kontakt jest niemożliwy.
Tak, wiem, hołdy składane Barcelonie poprzez kosmiczne metafory bardzo się zużyły, ale nic nie poradzę, gruba przesada jest tu niezbędna, jej ostatni rywale zwyczajnie nie nadążają, nie rozpoznają wzorców i nie rozumieją niczego, co się wokół nich dzieje, kataloński styl ma zbyt odmienną naturę. Nie tyle przegrywają, ile właśnie nie umieją nawiązać kontaktu. Idea futbolu z Camp Nou to szczytowa techniczna wirtuozeria pomnożona przez szczytowo intensywną, nieczytelną dla przeciwnika grę bez piłki pomnożona przez szczytowe tempo przeprowadzania akcji. Wynik tego równania musi być szczytowo abstrakcyjny. Ergo nierozpoznawalny dla najdoskonalej zorganizowanych przeciwników.
Odkąd istnieje nowożytna Liga Mistrzów, grę tak bliską perfekcji podziwiamy chyba po raz trzeci. W latach 90. od ziemi nie odrywał się nikt, w następnej dekadzie też nikt nie stworzył czegoś aż tak niepojętego – nawet tamten (nie)galaktyczny Real Madryt, zanim rozmontował go Florentino Perez, polegał raczej na wybitnych jednostkach niż wybitnej synchronizacji ruchów grupy. A potem objawiły się Barcelona według Pepa Guardioli oraz Bayern według Juppa Heynckesa, który wieńczył dzieło Louisa van Gaala.
Obie obwoływaliśmy drużynami wszech czasów. Nie przez terror nowoczesności, która żąda codziennego ogłaszania nowych rekordów, lecz z powodu twardych danych, wyrażanych liczbami – Barcelona oraz Bayern totalnie dominowały i w pojedynczych meczach, i w całych sezonach. A ich poprzednicy z minionych dekad sporo tracili, gdy wracaliśmy do wideo z ich popisami. Bo futbol retro toczył się w rozczulająco wolnym tempie.
I dziś znów musimy się wyzbywać wszelkiej powściągliwości. Bo Barcelona nie znęca się nad byle kim, lecz w kilka dni wkłada 10 goli wicemistrzowi Hiszpanii i wicemistrzowi Włoch. Bo potwór Luisa Enrique, wciąż docenianego zaskakująco umiarkowanie, wygląda na reprezentanta jeszcze wyższego stadium ewolucji niż potwór Guardioli, co także tym razem widać w nagich faktach. Piłkarze tamtego trenera w pierwszych 81 meczach jego kadencji wygrali 56 razy, a obecnego – aż 65. Piłkarze tamtego zdobyli 202 bramki, a obecnego – 224. Piłkarze tamtego stracili ich 65, a obecnego – ledwie 62. Obłęd.
Tamtej Barcelonie wyrzucano niekiedy, że oferuje futbol zbyt jednostajny, po pewnym czasie nużący. Obecna zmienia tempo jak opętana, dysponuje jeszcze bogatszym arsenałem ofensywnym. Tamtej wytykano, że bez Leo Messiego więdnie, a obecna bez swojego lidera nie dość, że przetrwała bardzo trudny okres, to jeszcze rozbiła Real Madryt. Tamta wyglądała na niezdolną do zaakceptowania jakiekolwiek środkowego napastnika (z czasem problem się nasilał), a w obecnej Luis Suarez spotężniał do najlepszego na tej pozycji na świecie, oczywiście obok Roberta Lewandowskiego.
I tercet barcelońskich atakujących też niechybnie usłyszy, że przelicytował wszystko, co kiedykolwiek widziała piłka nożna. Messi, Suarez i Neymar – wszyscy dalecy od schyłku kariery! – wbili w bieżącym roku nieprawdopodobne 121 goli, więcej niż CAŁY Real Madryt (110) czy CAŁY Manchester City (89). Minimalnie ustępują tylko całemu Bayernowi Monachium (123), czyli w zgodnej opinii jedynemu rywalowi gotowemu nawiązać kontakt z Barceloną.
Przyznam, że mam wątpliwości, wywołane strategią Guardioli. Monachijski trener w wielu meczach ustawia drużynę ryzykancko i w formule maksymalnie, by tak rzec, udziwnionej – wejrzyjcie na te jedenastki z trójką skrzydłowych, dwójką napastników i ledwie jednym środkowym pomocnikiem. Albo na rezygnowanie ze stoperów. Trzyma się też Pep bardzo odsuniętej od własnej bramki defensywy, czyli rozwiązania w zderzeniu z Messim, Suarezem i Neymarem potencjalnie samobójczego. I nie ćwiczy wariantów, w których widzielibyśmy założenie, że Barcelona najzwyczajniej w świecie wnosi na boisko więcej wirtuozerii, że nawet bohaterowie Bayernu wyglądają przy bohaterach z Camp Nou, znów przepraszam za hiperbolę, na piłkarzy pospolitych.
Choć oczywiście Guardiola musi widzieć i wiedzieć więcej, a jego zamysły mogą być dla nas prawie tak samo nieprzeniknione, jak dla piłkarzy Realu i Romy nieprzeniknione były zamiary Barcelony.