Piłkarze United wypadają z Ligi Mistrzów. Po dzisiejszej porażce 2:3 w Wolfsburgu, który awansował do 1/8 finału po raz pierwszy w historii.
I właściwie nie wiadomo, czy wolno jeszcze obwoływać ten wynik sensacją, skoro najbogatsza na świecie liga angielska uparcie trzyma się paradoksalnego trendu – im więcej miliardów wyciąga za prawa telewizyjne, tym marniej wygląda w europejskich rozgrywkach. Sensacją było bardziej to, że mecz United wreszcie oglądało się doskonale, momentami był wręcz porywający.
Bo obecnego Manchesteru kibice, którzy mieli przywilej podziwiać go w erze Alexa Fergusona, nie wyśniliby w najbardziej upiornych koszmarach. Nie dlatego, że piłkarze nie wygramolili się z fazy grupowej LM – to zdarzało się także za kadencji klubowego trenera wszech czasów, ostatnio jesienią 2011 roku. Nie dlatego, że dali się przeskoczyć przeciętniakom z PSV Eindhoven – w tamtym feralnym sezonie nie wygrali żadnego z czterech meczów z Benficą Lizbona i Basel. Nie dlatego wreszcie, że partaczą w lidze angielskiej – tracą ledwie trzy punkty do sensacyjnego lidera z Leicester. Piłkarze MU przede wszystkim torturowali widza stylem gry.
Zwłaszcza widzów przyzwyczajonego do dopingowania rozsadzanych energią ludzi Fergusona. Dla trenera Louisa van Gaala świętym Graalem jest utrzymywanie się przy piłce, tyle że od tygodni, może już miesięcy nie służy to właściwie niczemu. Przynajmniej w ataku. Jego podwładni podają w prawo albo w lewo, czasem zagrają do tyłu, ociągają się natomiast z kopaniem do przodu. Tych, którzy przed laty stękali, że tiki-taka nudzi ich swoją jednostajnością, powinno na widok tej drużyny mdlić. Tamta Barcelona ozdabiała mecze kanonadą goli, a Manchester nawet u siebie strzela od święta. Z ostatnich sześciu meczów na Old Trafford aż cztery zremisował 0:0 – w tym przedłużony o dogrywkę z drugoligowym Middlesborough. W Lidze Mistrzów trzyma piłkę najdłużej po Barcelonie i Bayernie, ale w rankingu oddanych strzałów zajmował przed ostatnią kolejką fazy grupowej 19. miejsce. A mniej bramek uzbierały do wczoraj jedynie Malmö, CSKA, Astana, Dinamo, Maccabi i Lyon.
Obecny Manchester to przypadek w szeroko pojętej europejskiej czołówce unikalny. W lidze angielskiej wydusza z siebie średnio 1,5 gola na mecz i uprawia futbol nie tyle nużący, ile zamulający. Otwarcie wspominali o tym nawet gracze Wolfsburga, Andre Schürrle rzucił, że rywale usiłują grę „wyciszać”. Dlatego dzisiejszy mecz przebiegał niezwykle – oglądaliśmy Manchester z turbodoładowaniem, które goście zawdzięczali nade wszystko inteligentnemu rozegraniu Juana Maty. Ale nawet to im nie wystarczyło, choć tym razem kibice wreszcie widzieli przynajmniej tyle, że ich piłkarzy od strzelenia kilku goli dzieliły drobiazgi.
Dramat Manchesteru uzmysławia, jakie szkody może w futbolu spowodować utrata jednej wielkiej osobowości. Nawet jeśli dysponujesz budżetem niemal bez dna i w rok nakupujesz piłkarzy za 335 mln euro. Wynajęcie rekomendowanego przez Fergusona trenera Davida Moyesa zakończyło się klapą totalną, wezwanie utytułowanego wyczynowca van Gaala (pomimo sułtańskich wydatków narzeka na brak kreatywnych skrzydłowych) dało po 18 miesiącach zawstydzający popis w Europie. A miarą degrengolady są doniesienia „Timesa”, jakoby w klubie nikt nie czynił z porażki w LM tragedii. Bo sukces w lidze angielskiej cenią tam wyżej, jej przewagę gazeta opisuje nawet dokładnymi proporcjami – 80 do 20 proc.
A przecież karą jest zesłanie do Ligi Europejskiej. Jeszcze przed kilkoma laty były obrońca z Old Trafford Patrice Evra mówił, że udział w niej jest „poniżej godności Manchesteru United”.