Nieudacznik ponad Mourinho, czyli złudzenie

Trwa sezon w klubowym futbolu intrygujący, pełen niewyjaśnionych zjawisk. W Polsce broniący tytułu Lech długo szorował po dnie tabeli i właściwie nikt przekonująco nie wytłumaczył, dlaczego upadł tak nisko – w każdym razie wystarczyło poznaniakom wymienić trenera, żeby z drużyny punktującej najwolniej właściwie z dnia na dzień urosnąć do punktującej najszybciej. We Włoszech broniący tytułu Juventus długo błąkał się nieopodal strefy spadkowej (tam przynajmniej była jasność: latem odszedł tłum liderów szatni), ale turyńczycy postanowili trenera nie wyganiać – i również znienacka ożyli, moim zdaniem ponownie wezmą mistrzostwo. Wreszcie w Anglii broniący tytułu piłkarze Chelsea do dzisiaj kopią się po czołach, choć rządzi nimi przedstawiciel elity elit, mający reputację współcześnie najwybitniejszego lub jednego z najwybitniejszych José Mourinho.

Trzy kompletnie odmienne kultury, trzy zaskakujące opowieści, a najgorzej – czy raczej: beznadziejnie – kryzys kończy się tam, gdzie powinien skończyć się najlepiej. U charyzmatycznego supertrenera, który nigdy w karierze nie spadł z ligowego podium. A w Chelsea otrzymał jeszcze wyjątkowe wsparcie od właściciela klubu Romana Abramowicza, dotąd pozbywającego się szkoleniowców pstryknięciem.

Ta ostatnia opowieść zyskuje jednak prawdziwą doniosłość i idealną kompozycję, dopiero gdy losy Mourinho skonfrontujemy z losami Claudio Ranieriego, podpisanego pod wyczynami sensacyjnego lidera z Leicester. Jeśli wypadki Lecha, Juventusu czy Chelsea jeszcze kilka miesięcy temu uznalibyśmy za skrajnie nieprawdopodobne, to przypadek Leicester był w sensie ścisłym niemożliwy. A okazał się wprost bajkowym, z najpiękniejszą parą Premier League – goleadorem Jamie Vardym, który niedawno grał i trenował między szychtami w fabryce, oraz sprowadzonym za 400 tys. funtów czarodziejem dryblingu Riyadem Mahrezem.

Tu nie ma co eufemizować, trener Ranieri uchodził za skończonego nieudacznika. Nie tyle przez swoją niekompetencję, ile przez chorobę obwoływania klęskami wszystkich wyników, które nie są pierwszymi miejscami. Ranieri bowiem żadnej ligi nie wygrał, z Atletico Madryt, Chelsea, Juventusem, Romą i AS Monaco zdobywał „zaledwie” wicemistrzostwo. Wykapany Miauczyński. Dlatego co łagodniejsi recenzenci nazywali go pechowcem, którego przeznaczeniem jest wieczne niespełnienie, lub trenerem zdolnym zbudować świetną drużynę, lecz niezdolnym do pchnięcia jej do wielkich triumfów, pozbawionym mentalności zwycięzcy. Bo kto by sobie zawracał głowę takimi szczegółami jak przywrócenie Lidze Mistrzów Juventusu natychmiast po powrocie z karnej degradacji do Serie B czy wydźwignięcie Parmy z dna ligi włoskiej do spokojnego środka tabeli i innymi sukcesikami, za które nie przyznają orderów. Sam zresztą w szczytowym przypływie życzliwości nazywałem go co najwyżej pierwszorzędnym trenerem drugorzędnym.

Istotne zasługi dla reputacji Włocha miał Mourinho. Jako szkoleniowiec Interu traktował rywala (coś ich łączy, obaj wędrują po całym kontynencie) brutalniej niż jako trener Chelsea Arsene’a Wengera, chwilami wręcz po chamsku. Wystarczy tu przywołać najsłynniejszy cytat, pogardliwe słowa o 50-letnim wówczas Ranierim „jako 70-latku, który zdobył tylko jakieś małe trofea” i „starym człowieku, który po pięciu sezonach w Premier League potrafi z trudem wydukać Dzień dobry”. (Nawiasem mówiąc, z czasem stosunki między oboma panami się ociepliły, Portugalczyk dzwonił do Włocha z gratulacjami, gdy ten objął mediolański Inter).

Aż nagle sytuacja gwałtownie się zmieniła. Akurat wtedy, gdy Ranieri miał wydawać ostatnie trenerskie tchnienie, gdy sądziliśmy, że nikt poważny już go nie zatrudni – jako selekcjoner Grecji przegrywał wszak nawet z amatorami z Wysp Owczych, kibice Leicester przyjmowali go lodowato. Akurat wtedy, gdy Mourinho po odzyskaniu panowania w Anglii wznosił kolejną wielką drużynę.

Bo tu nie wystarczy powiedzieć, że hossa u jednego zbiegła się z bessą o drugiego. Gdybyśmy mieli wskazać trenera w Europie, którego w kilka miesięcy rozłożył najstraszliwszy krach – wiem, trudno mierzalne – to prawdopodobnie wybralibyśmy Mourinho. A gdybyśmy mieli wskazać tego, który wykonał największy skok, zapewne uhonorowalibyśmy Ranieriego. Jeszcze raz: od przegrywania Grecją z Wyspami Owczymi do wygrywania z Leicester z Chelsea, od dna tabeli grupy eliminacji Euro po szczyt tabeli ligi angielskiej. Oto rok z życia trenera. Osobliwy fach, prawda?

Ranieriego nic już naturalnie nie ocali, im bardziej piłkarze Leicester powygrywają, tym bardziej ludzie zapomną, że przed sezonem skazywali ich na nieuniknioną degradację. I w ewentualnym drugim lub trzecim miejscu (na mistrza nadal typuję Arsenal) znów odczytają potwierdzenie, że Włoch to fachowiec prawie znakomity, znaczy nałogowy przegrywacz. A przyczyny nagłych zwrotów w karierach jego i Mourinho pewnie pozostaną dla nas niepojęte, choć Ranieri swoją teorię pewnie ma, i jest to teoria uniwersalna, sprzeciwiająca się potocznemu przeświadczeniu, iż wygrywającego od przegrywającego dzieli przepaść, zawarta w ulubionym wierszu trenera Leicester, w którym Rudyard Kipling pisze o sukcesie i porażce, by „traktować jednakowo oba te złudzenia”.

Co brzmi dość rozsądnie, biorąc pod uwagę, jak i gdzie rozstrzygają się losy świata:

http://swf.tubechop.com/tubechop.swf?vurl=AJOVUF-HaDw&start=31.67&end=70.08&cid=7500774

Skomentuj

Wprowadź swoje dane lub kliknij jedną z tych ikon, aby się zalogować:

Logo WordPress.com

Komentujesz korzystając z konta WordPress.com. Wyloguj /  Zmień )

Zdjęcie z Twittera

Komentujesz korzystając z konta Twitter. Wyloguj /  Zmień )

Zdjęcie na Facebooku

Komentujesz korzystając z konta Facebook. Wyloguj /  Zmień )

Połączenie z %s