Robocza teoria jest taka, że Real Madryt potrzebuje nie tyle wybitnego trenerskiego technokraty, ile wybitnie komunikatywnego psychologa, który zaprowadzi jako taki porządek w domu wariatów.
To dlatego skazany na klęskę mógł być Rafael Benitez, znany jako skrupulatny taktyk pozbawiony emocjonalnej inteligencji, który radzi sobie z piłkarzami tym lepiej, im bardziej pozwalają sobą przesuwać jak warcabami. Były obrońca mediolańskiego Interu Marco Materazzi wspomina, że gdy hiszpański szkoleniowiec po raz pierwszy przyjechał przed laty do klubowego ośrodka treningowego, zastał tam ledwie czterech nowych podwładnych. I wdał się w zapoznawczą pogawędkę z Javierem Zanettim, Estebanem Cambiasso i Ivanem Cordobą. Cristiana Chivu kompletnie zignorował tylko z tego powodu – jak potem tłumaczył – że z południowymi Amerykanami mógł rozmawiać w swoim ojczystym języku, a z Rumunem musiałby używać włoskiego (który znał!). I nawet nie zauważył, że natychmiast zraził do siebie jednego z zawodników. Społeczny analfabetyzm.
Tymczasem w Realu należy działać, jak wiadomo, dalece delikatniej niż gdziekolwiek indziej.
Antytrenerskie rebelie wybuchają wszędzie, ale w Madrycie wybuchają częściej – piłkarze czasem wydają szefowi otwartą wojnę, jak w przypadku José Mourinho, a czasem nim gardzą i z niego szydzą, jak w przypadku Beniteza. Nazywanego złośliwie „Numerem 10”, bo choć sam kopać piłki nie umiał, to próbuje dyrygować wirtuozami. I objaśniać im, jak powinni wykonywać elementarne zagrania.
We wszystkich wielkich firmach miewają też kłopoty z umiejętnym rozstaniem się ze starym mistrzem – nawet symbolem klubu – ale w Realu miewają je częściej. Ostatnio ofiarą tego specyficznego klimatu padł Iker Casillas, a kibice do dzisiaj nie ustalili, czy to on u schyłku madryckiej kariery bardziej szkodził drużynie, czy to królewscy przede wszystkim żegnali go w fatalnym stylu.
Na wszystkich monumentalnych stadionach kibicom zdarza się siarczyście wygwizdywać swoje gwiazdy, ale w Realu zdarza się to nadzwyczaj często, czasami wystarczy najdrobniejszy pretekst, nastrojów nie łagodzi nawet zwycięstwo. A ostatnio obrywało się na Santiago Bernabeu wszystkim najznaczniejszym osobistościom – od superpiłkarza Cristiano Ronaldo, przez trenera Beniteza, po prezesa Florentino Pereza.
Wszędzie gwiazdorzy bywają egocentryczni albo wpadają w tarapaty pozasportowe, ale w Madrycie mamy wyjątkowe stężenie tych zjawisk. Spójrzmy choćby na ostatnie tygodnie. Na Ronaldo, który zamiast celebrować z innymi piłkarzami strzelonego gola, rozkłada ręce i krzywi się, że sędzia nie podyktował karnego; na Karima Benzemę oskarżonego o szantażowanie kolegi z reprezentacji Francji; na Jamesa Rodrígueza uciekającego przed radiowozem z prędkością 200 km/h. I jeszcze te obawy, czy Gareth Bale (też jeździł pod prąd) po rozstaniu z chcącym lansować go na lidera Benitezem nie poczuje się niewystarczająco dopieszczony… Nałóżmy na ten krajobraz histeryczne środowisko medialne, a ujrzymy właśnie dom wariatów, w którym sukces odnoszą trenerzy o kojącym usposobieniu, koncyliacyjni i potrafiący rozładowywać napięcie (Vicente del Bosque czy Carlo Ancelotti), ewentualnie elokwentni manipulatorzy, którzy również uwodzą szatnię (Jose Mourinho, choć jego urok działał do czasu).
Te okoliczności prowokują do pytań o Zinedine’a Zidane’a. Małomównego introwetryka, którego z trudem przymuszano do medialnych szkoleń, gdy prowadził młodzieżówkę Realu i miesiącami uparcie odmawiał występowania na konferencjach prasowych. A zarazem człowieka zdolnego do nagłego wpadania w szał, erupcje niekontrolowanej agresji kosztowały go podczas kariery zawodniczej 14 czerwonych kartek. Kiedy przypominam sobie, jak w finale mundialu nokautuje Materazziego, staje mi przed oczami inna ikoniczna scenka – z palcem Mourinho wtykanym w oczodół Tito Vilanovy.
Oczywiście można wyrazić przypuszczenie, że skoro Florentino Perez nominował Francuza, to znaczy, że Zidane wyewoluował. Ale musiałoby je poprzedzić założenie, że prezes Realu wybiera szkoleniowców w głęboko przemyślany sposób, po drobiazgowych analizach, może wręcz – obym się nie zapędził – odwołując się do logiki. A tak nie jest, zbyt często nie pojmujemy, dlaczego kogoś zwalnia, a kogoś innego zatrudnia, mnogością trenerskich roszad wyprzedza wszystkich futbolowych prezesów w europejskiej czołówce. Teraz też nie wiemy, czy kieruje się względami merytorycznymi, czy po prostu wykorzystał okazję, by za jednym zamachem spełnić swoje stare marzenie (madrycki bohater boiska staje jako lider obok boiska) i wykonać bardzo mu dzisiaj potrzebny gest populistyczny (madridismo pożądało trenera Zidane’a). Wiemy tylko, że Francuz nie boi się bezkompromisowych decyzji, o czym świadczy ostre traktowanie w rezerwach Martina Odegaarda, genialnego ponoć chłopca pozyskanego przez Real po licytacji z większością czołowych klubów na kontynencie.
Na pewno teza o eksperymencie z „madryckim Guardiolą” pozostaje prawdziwa tylko z wierzchu. Owszem, Zidane – choć nie wychował się w Realu – wrósł w klub, w minionych latach gromadził doświadczenie jako specjalny doradca prezesa, dyrektor sportowy za kadencji Mourinho, asystent Ancelottiego i wspomniany mentor młodzieży. Ale Guardiola jako trenerski debiutant miał w Barcelonie znacznie więcej komfortu, przejmował bowiem drużynę będącą dziełem zbiorowym, najwyższą emanacją pracy u podstaw nad kultywowanym tam stylem gry. I wystarczyło mu ów styl modyfikować, podobnie zresztą jego wszystkim następcom. W Madrycie taka tradycja nie istnieje, tam każdy trener realizuje swoją autorską wizję.
Niewykluczone, że na wstępny kontakt z Zidane’em madryccy piłkarze zareagują wspaniale – pozwoli im swobodniej „wyrażać siebie”, więc poczują się jak spuszczeni ze smyczy, o kilka ton lżejsi na duszach. Intrygująco zrobi się dopiero potem. Najznakomitsi gracze rzadko wyrastają na najznakomitszych trenerów, wśród artystów ze samego szczytu – ja właśnie tam umieszczam Francuza – powiodło się właściwie tylko dwóm, Johanowi Cruyffowi i Franzowi Beckenbauerowi. Obaj bardzo gadatliwi, obaj uwielbiający przemawiać tak, by usłyszeli ich wszyscy.