Nie znajdziemy chyba dobitniejszego niż Atlético dowodu, że odbiorem piłki nożnej manipuluje dziś marketingowa propaganda. Zamiast patrzeć na boisko, dajemy się uwodzić lśniącym logo słynnych marek, a jeśli nawet spojrzymy na murawę, to natychmiast wypychamy ze świadomości wszystko, co mogłoby ustaloną hierarchią zachwiać. Sukcesy drużyn pomniejszych bagatelizujemy jako przypadkowe, chwilowe, zrodzone przez pomyślny zbieg okoliczności.
Teoretycznie madryccy piłkarze uczynili wiele, by zyskać reputację potęgi. W dodatku pracowali na nią nie tygodniami, miesiącami ani nawet w pojedynczym roku – nie, oni pracowali latami, pracują nadal, raczej nie planują przestać.
W 2013 roku wydarli Realowi Puchar Króla na jego własnym stadionie – wygrali, choć przegrywali 0:1; przesądzili o sezonie rywali bez trofeum; zgotowali trenerowi José Mourinho upokarzające pożegnanie z Madrytem. W 2014 roku wydarli Barcelonie mistrzostwo kraju – znów na jej stadionie, pomimo prowadzenia gospodarzy. A tydzień później sekundy dzieliły ich od triumfu w Lidze Mistrzów. Nawet w minionym sezonie, słabszym i poprzedzonym ucieczką gwiazd do Chelsea, zdołali narozrabiać w Champions League – w ćwierćfinale ulegli w madryckich derbach minimalnie, tym razem sekundy dzieliły ich od dogrywki. Grasowali na scenach najważniejszych, przyciągających kibiców z całej planety. A teraz znów rzucają wyzwanie hiszpańskiemu duopolowi jako zupełnie nowa drużyna. Zamiast zasłaniającego całą bramkę Courtoisa obskakuje ją Jan Oblak, zamiast Ardy Turana od pola karnego do pola karnego zasuwa Saúl Ñíguez, oddanego i przygasłego w minionych miesiącach Diego Costę wyręcza snajper Antoine Griezmann etc. Do 1/8 finału LM weszli spacerkiem, bronią najszczelniej w Europie (choć w kraju naparzają się z przeciwnikami mocniejszymi niż przeciwnicy Bayernu czy PSG), imponują siłą rezerwowych, wieloletnia regularność wyniosła ich na piąte miejsce w klubowym rankingu UEFA. Czego chcieć więcej?
A jednak madrytczycy wciąż pozostają niewidzialni. Doskonale to widać – czy raczej: nie widać – w plebiscycie Złota Piłka, modelowym dzisiaj objawem przewagi komerchy nad sportem. Rok 2015? Wśród 23 nominowanych finalistów nikogo z Atlético. Rok 2014? Wśród finalistów nikogo z Atlético (Costa i Courtois zebrali pojedyncze punkty już jako gracze Chelsea, mieli tam znakomitą jesień). Rok 2013 – wśród finalistów również nikogo z Atlético. Zresztą w pięćdziesiątce najlepszych piłkarza świata fachowego magazynu „World Soccer”, gdzie głosowania nie ograniczają żadne narzucone z góry „nominacje”, przedstawiciela Atlético też dojrzymy jedynie na 31. pozycji, którą zajmuje Diego Godín – być może najbardziej niedoceniany stoper, niedoceniany naturalnie z powodu niewłaściwego pochodzenia klubowego. A moja ulubiona „La Gazzetta dello Sport” nie zmieściła Oblaka w dziesiątce czołowych bramkarzy w Europie.
Lata mijają, nazwiska w jedenastce się zmieniają, zwycięstwa się mnożą, a gang Diego Simeone wciąż pozostaje na dorobku. Niezależnie od wszystkiego. Jeszcze na początku stycznia szanowany ESPN dawał mu żałosny 1 (słownie: jeden) procent szans na odzyskanie mistrzostwa kraju, choć Atlético nie tylko znów od miesięcy dotrzymuje kroku Barcelonie i Realowi – ta drużyna już udowodniła, że potrafi potentatów złamać, i to ledwie półtora roku temu. Nie sposób zdezawuować jej nawet dyżurnymi frazesami o „braku doświadczenia” czy „kompleksach”, to taka Borussia według Kloppa po upgradzie, czyli Borussia, która powodzeniem się nie zmęczyła i zdołała nie popaść w kryzys.
Owszem, rywale składali Atlético hołdy, bodaj najwspanialszym był transfer Ardy Turana do Barcelony – oto drużyna utożsamiana z subtelnością i krystaliczną wirtuozerią zaprosiła do siebie gracza ucieleśniającego wściekłą zadziorność, chropowatość oraz pracowitość z Vicente Calderón. Jednak trwający od miesięcy stanowczy marsz madrytczyków przez europejskie murawy był przyjmowany obojętnie, oni wciąż się skradają, po zaszczyty przemykają chyłkiem, zaledwie do wielkości aspirują.
Dopiero w sobotę staną przed szansą, by wreszcie narobić rabanu i przynajmniej na chwilę wyjść z cienia. Wyprawiają się na barcelońskie Camp Nou, a gdzie zyskiwać chwałę, choćby chwilową, jeśli nie tam. Ale wciąż nie ulega wątpliwości, że w sensie wizerunkowym wskórają niewiele. Łatwiej dzisiaj pokonać mistrzów, niż przekonać świat, że to nie była aż taka sensacja.