Paris Saint Germain, jutro umarło wczoraj

Katar, flaga

Skutki katarskiego nalotu na francuski futbol są coraz bardziej spektakularne. Piłkarzy PSG deprawują. Rywali – frustrują. Kibiców ligi francuskiej – okradają z emocji.

Popisy paryżan na krajowych boiskach przypominają trochę stare filmy z Jamesem Bondem. Podziwiasz widoki (w dzieciństwie zafascynowany wynotowywałem wszystkie miejsca na Ziemi, które zwiedził 007) i efekty specjalne (za paryskie odpowiada Zlatan), ale wszystkiego doświadczasz przy tętnie spoczynkowym, nie masz szans poczuć choćby śladowego napięcia – nie dość, że wiadomo, że superbohater zatriumfuje, to jeszcze nikt go raczej nie zadraśnie (dlatego zaznaczyłem: stare Bondy). I wiadomo, że wszystko mu wolno. Ten z ekranu zabija, kogo zechce, ten z boiska kupuje, kogo zechce. Emocji prawie żadnych.

No, może w bajeczkach o 007 niektóre sceny trochę emocji wywoływały, kino ma swoje sposoby, by widza zmanipulować. Ale w meczach PSG? Czyli akurat tam, gdzie emocje, jak to w sporcie, są ponoć niezbędne?

Uwaga, wyleję teraz wodospad cyferek.

W ostatnich 34 meczach ligowych meczach piłkarze Paris Saint Germain 31 razy wygrywali i trzykrotnie remisowali. Znaczy zdobyli 96 ze 102 możliwych do zdobycia punktów. 94-procentowa skuteczność.

Powiedzieć, że seria 34 meczów bez porażki jest najlepsza w czołowych ligach Europy, to nic nie powiedzieć. Następna w rankingu Barcelona pozostaje niepokonana od 15 kolejek. Juventus – od 14.

W bieżącym sezonie paryżanie biegali przy niekorzystnym wyniku ledwie trzykrotnie – przez 11 minut meczu z Marsylią, 37 minut meczu z Nantes i kilkadziesiąt sekund meczu ze Stade de Reims.

Jeszcze perfekcyjniej wygląda to na własnym stadionie. Tam zremisowali w tym sezonie tylko jedno z 17 spotkań.

Gdy natomiast przejrzeć wszystkie krajowe rozgrywki – i ligowe, i pucharowe – to ich najnowszy bilans pięknieje do 40 zwycięstw i trzech remisów w 43 próbach.

Tak, podstawowe czasowniki ze sportowego słownika są tutaj nieadekwatne, przecież paryżanie nie wygrywają, oni nawet nie dominują, lecz rywalami wręcz pomiatają. AS Monaco zajmuje w lidze pozycję wicelidera, ale do lidera mu nie bliżej (24 punkty) niż do strefy spadkowej (też 24 punkty). Roczny budżet Ajaccio nie wystarczyłby do opłacenia pensji Ezequiela Lavezziego, Ángela di Marii czy Edinsona Cavaniego, nie wspominając o najjaśniejszej gwieździe mistrzów Francji – Zlatanie Ibrahimoviciu. To bitwa lotniskowca z chmarą rybackich kutrów. Przestańmy opowiadać o Bayernie jako synonimie futbolowej władzy absolutnej, właściwy punkt odniesienia znajduje się w stolicy Francji. Interweniować próbował już nawet prezydent Francois Hollande, który podczas wizyty w Indiach do inwestowania w kluby Ligue 1 namawiał tamtejszych biznesmenów. By zafundować hegemonowi jakąkolwiek konkurencję. (Nawiasem mówiąc, Katarczyków wprowadził do Francji jego poprzednik i polityczny przeciwnik Nicolas Sarkozy).

To nie znaczy, że paryżanie zachwycają, ilekroć wmaszerują na boisko. Po niedzielnym zwycięstwie nad Olympique Marsylia – ósmym z rzędu w Le Classique! – niektórzy komentatorzy narzekali, że faworyci wyglądali szaro i niewyraźnie, być może ze względu na rozleniwiające poczucie całkowitego bezpieczeństwa. Nie wiem, czy oni zdają sobie z tego sprawę, ja policzyłem. Otóż gdyby PSG poprzegrywało wszystkie z pozostałych 13 ligowych meczów, a rywale zdobywaliby punkty w dotychczasowym tempie, lider i tak obroniłby tytuł!

Pardon, to nie jest walka o mistrzostwo, to jej karykatura.

A piłkarze albo się relaksują, albo wiercą. Adrien Rabiot próbował szantażem zmusić trenera, by go wystawiał w podstawowym składzie, chciał uciec na wypożyczenie; drugoplanowej roli nie chce też zaakceptować Marquinhos i według „L’Equipe” chętnie wybyłby z klubu choć dzisiaj (a może prze ku podwyżce? Opinie są podzielone); zirytowany koniecznością biegania po skrzydle Edinson Cavani poczucie krzywdy manifestuje publicznie i przedwcześnie wyjeżdża na wakacje z zimowego zgrupowania; zejścia z boiska odmówił w niedzielę David Luiz. I właściwie trudno się dziwić, że gwiazdorom przewraca się w głowach, czymś zająć je muszą. A krajowe granie toczy się rytmie sparingowo-relaksacyjnym.

Gdyby ktoś pomyślał, że tak oto bezlitosny, agresywny kapitalizm zabija sport, temu śpieszę podpowiedzieć, że najdłuższą ligową passę bez porażki w Europie przeżyła ze wszech miar socjalistyczna Steaua Bukareszt. W latach 1986-89 pozostawała niepokonana przez 106 meczów. Nawet ona jednak biła się wówczas o mistrzostwo Rumunii do ostatnich kolejek – ze stołecznym Dinamem.

Nie sądzę, by paryżanie tamten rekord pobili, dochodzę za to do wniosku, że porównaniem z początku tekstu skrzywdziłem opowiastki o Bondzie. Nie, one nigdy nie były aż tak przeraźliwie nudne. Nawet te najnudniejsze.

A opowieść o rozgrywkach złożonych z jednego olbrzyma i tłumu liliputów jest w dodatku dość smętna. Jeszcze chyba żaden zagraniczny inwestor, przynajmniej w miarę poważnej piłce, nie obszedł się z jakimiś rozgrywkami piłkarskimi aż tak bezceremonialnie i brutalnie. Im bardziej obserwuję jego skuteczność, tym bardziej boję się zawiązania europejskiej Superligi, dostępnej tylko dla najbogatszych. Przecież paryżanie nie będą wiecznie kopać leżących.

Skomentuj

Wprowadź swoje dane lub kliknij jedną z tych ikon, aby się zalogować:

Logo WordPress.com

Komentujesz korzystając z konta WordPress.com. Wyloguj /  Zmień )

Zdjęcie na Facebooku

Komentujesz korzystając z konta Facebook. Wyloguj /  Zmień )

Połączenie z %s