Mózgi angielskiego futbolu

Premier League, liga angielska, mózgi, trenerzy

Jeśli uznajemy, że tzw. polska myśl szkoleniowa zasłużyła na traktowanie z buta – choć ostatnio, po udanych meczach reprezentacji Adama Nawałki, wstrzymaliśmy nogi – to na angielską powinniśmy spoglądać jak na zbiorowego Jasia Fasolę. A może nawet jak na jego pluszowego misia, który żywy jest tylko w oczach Jasia Fasoli i generalnie nic mu nie wychodzi. A to odetną mu łepek, a to skurczy się w praniu… Przewlekła deprecha i koklusz.

Szefowie Newcastle wystawili właśnie za drzwi swojskiego trenera Steve’a McClarena, by zatrudnić Rafę Beniteza, trenera w najwyższym stopniu zagranicznego. W czym naturalnie znów przejawia się finansowa wszechmoc Premier League. Oto klub dyndający na przedostatnim miejscu w tabeli ośmiela się podchodzić do fachowca przywykłego do standardów Ligi Mistrzów bądź w najgorszym razie finałowych rund Ligi Europejskiej – podróżującego od Valencii do Liverpoolu czy Chelsea i od Napoli do Realu Madryt – i wcale nie zostaje oskarżony o obrazę majestatu. Przeciwnie, Hiszpan jest poważnie zainteresowany i wzrasta prawdopodobieństwo, że w następnym sezonie na Wyspach stawi się tłum gigantów, obok Beniteza (zdobył trzy europejskie trofea) pracować będą Pep Guardiola, Jürgen Klopp i José Mourinho.

Zarazem jednak staje się jasne, że istnieje przynajmniej jedna grupa społeczna, która powinna nie tylko przez aklamację poprzeć Brexit, ale jeszcze błagać rodaków, by całkowicie zamknęli przed obcymi lokalny rynek pracy. Błagać z pasją modlących się o przetrwanie.

Cały angielski futbol to siedlisko rozszalałego kosmopolityzmu, tamtejsze kluby należą do rekordowego odsetka zagranicznych właścicieli i najmują rekordowy odsetek zagranicznych piłkarzy, aż dziwne, że nacjonaliści nie obwołują klęsk w LM kolejnym niezbitym dowodem na niewydolność idei multikulti. Nikt wśród autochotonów nie cierpi jednak z powodu najazdu imigrantów ekonomicznych tak, jak cierpią angielscy trenerzy.

Latami przyzwyczajali się, że nie są wpuszczani do Champions League. W minionej dekadzie wślizgiwali się do elity wyłącznie na chwileczkę i przez rzadkie błędy w systemie – lista szczęśliwców kończy się na Harrym Redknappie (ćwierćfinałowe 0:5 Tottenhamu z Realem Madryt) – a półfinału LM nie widział żaden z nich. Nigdy, odkąd rozgrywki powstały na początku lat 90. Ostatnio wypięli się jednak na tubylczych szkoleniowców również prezesi od skromniejszych aspiracjach. Wykopywali Anglików i wykopywali, aż osiągnęliśmy stan obecny – żałosny, niespotykany chyba w żadnej innej lidze, nawet chińskiej, importującej przecież maniakalnie. Otóż po wylaniu z Newcastle McClarena w najbogatszych rozgrywkach ostali się ledwie trzej rodzimi trenerzy.

Powtórzmy, dla lepszego zapamiętania: trzej.

W lidze hiszpańskiej jest ich 15. W Bundeslidze ­– 12 (wliczam urodzonego w Berlinie Niko Kovaca). W lidze włoskiej – 18 (19. Sinisza Mihajlović też jest niezbyt serbski, skoro w Italii mieszka od 24 lat i tam pobierał wykształcenie). We francuskiej – 18. W portugalskiej – 14. W holenderskiej – 17. Możemy tak przewędrować cały kontynent i nigdzie nie wdepniemy w murawy, na których ostentacyjnie pomiata się własnymi futbolowymi mózgami, doprawdy szkoda, że Anglicy, tak chętnie pozujący na przywiązanych do tradycji, nie dochowali się swojego Antoniego Piechniczka, który by wstał, rąbnął pięścią w prezesowskie czaszki, krytykowanych kolegów po fachu osłonił własnym rozumem, w retorycznym zrywie przywołał sukcesy synów Albionu z lat 60.

Stanowcza reakcja jest tym bardziej niezbędna, że nielicznych Anglików tolerowanych Anglia wgniata w doły tabeli, jeśli już nawet Anglika ktoś łaskawie przygarnie, to natychmiast skazuje na walkę o utrzymanie, niech zresztą przemówi ligowa klasyfikacja według trenerskich narodowości:

liga angielska, Premier League, trenerzy

Skąd na powyższe zestawienie nie spojrzeć, mamy niesłychany skandal i grubiaństwo, aż nie mam sumienia zwracać na marginesie uwagi, że nawet w drugiej lidze, na Wyspach zwanej szumnie Championship, rodzimi fachowcy zachowali już marną połowę z 24 trenerskich posad. Co więcej, tamtejsi szkoleniowcy nie są prorokami również w niewłasnym kraju, na kontynencie nie chce ich zasadniczo nikt, choć akurat w ostatnich miesiącach bawi nas albo i nie bawi anegdota z Garym Nevillem, który dzięki znajomości i wspólnocie interesów z właścicielem Valencii został angielskim jedynakiem utrzymającym styczność z europejskim futbolem.

Jakieś przywiązanie do tradycji tu mimo wszystko widać, przedstawiciele futbolowej ojczyzny z krwi i kości z bezkompromisową konsekwencją pielęgnują programowy antyintelektualizm środowiska, dzielnie broniąc się przed rosnącymi wszak wpływami z zewnątrz. Można nawet powiedzieć, że dbają o dziejową sprawiedliwość – skoro Anglikom zawdzięczamy narodziny tej pięknej gry, to powinniśmy się odwdzięczyć, Anglicy mają pełne moralne prawo, by w XXI wieku bardzo dużo od świata brać, niczego mu w zamian nie dając.

I niewykluczone, że już wkrótce, np. w następnym sezonie, w Premier League zaobserwujemy zjawisko w historii piłki nożnej bez precedensu – ligę reżyserowaną w całości przez trenerów cudzoziemców. A potem ekspansję rozpoczną polscy fachowcy, tak, również oni się rozochocą, od dawna czekam na transfer tyleż dzisiaj nieprawdopodobny, co nieunikniony, otóż ja jestem święcie przekonany, że na pomoc do Anglii uda się pewnego dnia szkoleniowiec Podbeskidzia, ktokolwiek by nim wówczas nie był. I pociągnie wózek tam, gdzie nie poradzi sobie Sam Allardyce.

Skomentuj

Wprowadź swoje dane lub kliknij jedną z tych ikon, aby się zalogować:

Logo WordPress.com

Komentujesz korzystając z konta WordPress.com. Wyloguj /  Zmień )

Zdjęcie z Twittera

Komentujesz korzystając z konta Twitter. Wyloguj /  Zmień )

Zdjęcie na Facebooku

Komentujesz korzystając z konta Facebook. Wyloguj /  Zmień )

Połączenie z %s