Reprezentacja Adama Nawałki jest wyjątkowa również dlatego, że przywraca blask pogardzanym we współczesnym futbolu sparingom. Przynajmniej tak sądzą polscy kibice, którzy napierają na trybuny z entuzjazmem niespotykanym w niemal całej Europie.
W czwartkowy wieczór broniący srebra poprzednich mistrzostw kontynentu Włosi podejmowali broniących złota Hiszpanów. Teoretycznie mecz hitowy, ale komentator „La Gazzetta dello Sport” oddychał nazajutrz z ulgą, że gospodarze „tym razem nie popełnili gafy”. Wszyscy tamtejsi fani zdają sobie bowiem sprawę z „mentalności piłkarzy, którym od zawsze brakuje motywacji w spotkaniach postrzeganych za niezbyt ważne”. A tu niespodzianka, Włochom chciało się biegać i zamiast przegrać, zremisowali 1:1.
Mecz z Hiszpanią, rewanż za finał Euro 2012, „niezbyt ważny”?! Nam się nie mieści w głowie, ale mniej lub bardziej otwarte lekceważenie towarzyskich gierek to dzisiaj norma, o czym zresztą świadczyły okoliczności środowego wieczoru. Sparing odbył się na kameralnym stadionie w Udine, który w dodatku się nie zapełnił, kibice zajęli 23 z 25 tys. miejsc. A kwalifikacje Euro kończyli na obiekcie wręcz pustawym, na rzymskim Stadio Olimpico zajętych było ledwie 30 z 70 tys. krzesełek.
Polacy reagują na reprezentację inaczej, oni nawet na jutro – Wielka Sobota! – wykupili już prawie wszystkie z 42 tys. biletów na stadion we Wrocławiu. A przecież w Finlandii ujrzą rywala nijakiego, pozbawionego w składzie kogokolwiek z poziomu Ligi Mistrzów. Niemal wypełnili też trybuny w środę (ponad 38 tys. z 43 tys. poznańskich miejsc), czym wprawili w zdumienie serbskich dziennikarzy. I nic dziwnego, tam na ostatni mecz eliminacji Euro 2016, z Portugalią, przyszło 7,5 tys., a na ostatni sparing, z Azerbejdżanem – 3 tys. osób.
U nas w ubiegłym roku zdarzył się tylko jeden mecz, który nie przyciągnął na trybuny kompletu lub prawie kompletu widzów. Z amatorami z Gibraltaru. 58-tysięczny Stadion Narodowy wypełnia się zawsze, nawet podczas gier towarzyskich, co czyni Polskę przypadkiem unikatowym w całej Europie. W tym tygodniu Ukraińców dopingowało 20 tys. osób (na 34 tys. możliwych), Duńczyków – 9 tys., a Czechów – 14 tys. A w azjatyckim Katarze, który próbuje unieważnić reputację kraju obojętnego na futbol, reprezentację w przedwczorajszym meczu eliminacji mundialu z Honkongiem wspierało ledwie 10 tys. kibiców. Pomimo, że za darmo rozdawano i bilety, i szaliki, i flagi.
Popularnością zbliżoną do polskiej cieszy się wśród rodaków jedynie reprezentacja Niemiec (choć na ostatni sparing u siebie, z USA, sprzedano tylko 40 z 50 tys. dostępnych wejściówek), Francji i Anglii (choć 90-tysięczne Wembley, stojące przecież w metropolii londyńskiej, zawsze ma co najmniej kilka pustych sektorów). Ale już nie Portugalii czy Hiszpanii, dla której w najważniejszym spotkaniu eliminacji Euro – ze Słowacją – nawet 30-tysięczny obiekt w Oviedo okazał się wyraźnie za duży.
Kibice coraz częściej omijają zwłaszcza sparingi, bo dostrzegają, że ich ranga stale maleje. Kluby niechętnie zwalniają piłkarzy na zgrupowania, niekiedy nakłaniają ich do wymigiwania się od gry lub przynajmniej oszczędzania zdrowia, czasami mówi się wręcz o symulowaniu kontuzji. Ale Polacy kompletnie się w ten trend nie wpisują. Nawet towarzysko grają atrakcyjnie, a przede wszystkim zwycięsko. Za kadencji Nawałki przegrali ostatnio u siebie ze Szkocją, by następnie zafundować kibicom rewelacyjną passę – osiem zwycięstw poprzetykanych trzema remisami, ze średnią 2,73 gola na mecz. Efektowniejszy bilans wypracował tylko jeden uczestnik Euro – Belgia. Piłkarze grają na 100 procent, to i frekwencja sięga 100 procent.