Nigdy nie przekonywał mnie amerykański pomysł na system rozgrywek ligowych, podzielonych na trwający całą wieczność sezon zasadniczy oraz mijającą w mgnieniu oka fazę play-off. Mordują się najlepsi koszykarze NBA miesiącami, żeby ustalić kwestię w gruncie rzeczy błahą – czyli rozstawienie w walce o mistrzostwo – a potem w kilka tygodni ustalają kwestię najważniejszą, czyli to, kto zasługuje na mistrzostwo. Nie całkiem pojmuję, jak kibice czołowych drużyn mogą ekscytować się pierdyliardem meczów sezonu zasadniczego, w którym zasadnicze jest tylko to, że zasadniczo nie ma w nim prawie niczego do wygrania.
Zwierzam się ze swojej fobii akurat dzisiaj, ponieważ właśnie kończy się runda zasadnicza polskiej ligi siatkarzy, która w trybie awaryjnym odeszła od formuły typowej dla sportów amerykańskich – zamiast wielopiętrowych play-off lider zagra z wiceliderem o złoto, a trzeci w tabeli będzie się naparzał z czwartym o brąz. Odeszła ze wspaniałym skutkiem, bardziej interesującego sezonu niż bieżący nie pamiętam.
Dotąd wszystko, co działo się przed play-off, właściwie mnie nie obchodziło. Oglądałem mecze, zdarzały się wśród nich mecze wspaniałe, ale nawet wspaniałe i szlagierowe zdawały mi się nieco pozbawione ciężaru gatunkowego. Czasami nie znałem nawet dokładnie wyglądu tabeli, bo nie potrafiłem sobie wmówić, że przesunięcie się jedno miejsce wte czy wewte ma rzeczywiście doniosłe znaczenie. Owszem, na przebieg rywalizacji o medale wpływało, ale czy aż tak, by awanturować się o to przez 80 proc. rozgrywek?
Dopiero teraz każdy mecz sporo ważył, dopiero teraz trzeba było śledzić tabelę pilnie i z emocjami, dopiero teraz nikt nie mógł pozwolić sobie na chwilę zagapienia czy niechlujstwa. Zabić potrafił wręcz pojedynczy set, o czym boleśnie przekonali się siatkarze Resovii, którzy przez partię oddaną przed chwilą słabiuteńkiemu Będzinowi stracą prawdopodobnie szansę na obronę mistrzostwa kraju. A jeśli nie stracą, to dlatego, że w ostatniej kolejce seta Skra Bełchatów – też sensacyjnie, podejmie bowiem BBTS Bielsko-Biała. Wreszcie przez cały sezon mecze toczyły się o stawkę nie przynudzająco teoretyczną, lecz w najwyższym stopniu praktyczną. Wszystko było hitem.
Spisuję te kilka zdań, by złożyć nowemu systemowi hołd i w ogóle wyrazić swój zachwyt, ponieważ za wszystkim stoi paradoks – rewolucji nie wywołała refleksja, że poprzednie reguły były do chrzanu, lecz przeprowadzono ją awaryjnie, by przed igrzyskami w Rio oddać czas reprezentacji Polski. To zresztą doskonale oddaje kuriozalną osobność siatkówki. Choć jej szefowie (mówię o skali światowej, nie krajowej) gmerają w przepisach i regulaminach maniacko, to korekta najfajniejsza zdarzyła się właściwie przypadkiem. I grozi nam powrót do starego, czyli nudnego.
W każdym razie dla mnie nudnego – zdaję sobie sprawę, że każdy system na zalety i wady, a ja wyżej nie nad wszystkimi się pochyliłem. I jestem ciekawy, co myślą czytelnicy mojego bloga, choć nie wiem, czy uchowali się jeszcze wśród Was kibice siatkówki.