Kiedy oni spoglądają na swoje znakomite kluby, przy odpowiedniej dozie złośliwości mogliby je obśmiewać właściwie bez przerwy. Wszystkie bez wyjątku.
A to Real Madryt, jak zwykle znęcający się nad słabymi, znów traci szansę na mistrzostwo kraju wiele tygodni przed końcem rozgrywek. A to stołeczne Atlético, jak zwykle próbujące podskakiwać zdolniejszym od siebie, tradycyjnie – czyli siódmy raz z rzędu, to było tak niedawno… – oberwie od Barcelony. A to Barcelona, jak zwykle nie protestująca przeciw obwoływaniem jej drużyną wszech czasów, da się pożreć prostemu ludowi pracującemu z Atlético. Gdzie nie spojrzeć, tam kryzys albo przynajmniej kryzysik, tam niepełna satysfakcja albo haniebne pasmo niepowodzeń.
Ale do rzucania uszczypliwości w stosunku do Hiszpanów mają prawo wyłącznie Hiszpanie. Nam, obserwatorom zagranicznym, wolno jedynie pokornie milczeć. Ewentualnie składać hołdy absolutnym władcom futbolu klubowego, którzy od lat konsekwentnie oduczali się od przegrywania z barbarzyńcami z innych krajów, aż całkiem się tego przegrywania odzwyczaili. W tym sezonie nie pozwolili się wykopać z pucharów nikomu, choć w Lidze Mistrzów i Lidze Europy osiągnęliśmy już pułap półfinałów.
Owszem, Barcelona odpadła – bo wpadła na Hiszpanów. Valencia odpadła – zderzyła się z Hiszpanami. Odpadł dzisiaj Athletic Bilbao – też wdepnął w Hiszpanów. Między żywymi pozostał natomiast hiszpański kwartet, który reprezentuje same niesamowite historie – obaj madryccy potentaci wciąż zachowali szansę na spotkanie się w finale, choć przeżyli to ledwie dwa lata temu; morderczo regularna Sevilla coraz śmielej skrada się, by wziąć trofeum w Lidze Europy po raz trzeci (!) z rzędu; wreszcie Villarreal, drużynka w tym gronie najskromniejsza, wbiegła do półfinału po 11 europejskich meczach bez porażki.
A ponieważ tylko troszkę mniej idealnie przebiegał sezon poprzedni i ponieważ w ostatnich trzech latach hiszpańskie kluby wygrały 43 z 46 dwumeczów z rywalami niehiszpańskimi – nas też bardzo bolało, wspomnijcie 1:9 w dwumeczu Śląska z Sevillą – to ich liga tylko nie tyle rankingowi UEFA przewodzi, ile miażdży konkurencję z przewagą bezprecedensową. Dzisiaj czołówka wygląda tak:
… co oznacza, że nawet gdybyśmy oderżnęli liderowi wszystkie punkty zdobyte w bieżącym sezonie, to lider wciąż nie zleciałby na pozycję wicelidera. Wszystkie, czyli uzbierane w 75 meczach! Rozrosła się Primera Division w krainę wszechbogatą w talent jednostek i porażającą efektywność klubów, w dodatku Bayernem Monachium – jedynym usiłującym ostatnio rzucić wyzwanie Atlético, Barcelonie i Realowi – zarządza wychowany w niej Pep Guardiola.
Witajcie w Hiszpanii, najwyższej dzisiaj kulturze piłkarskiej na świecie. Wciąż i coraz bardziej.