Zdarzają się drużyny, które mocno zapadają nam w pamięć w całości, od pierwszego do ostatniego zawodnika. Ja wyrwany ze snu wyrecytowałbym m.in. jedenastkę piłkarskiej reprezentacji ZSRR z lat 80., nigdy nie zapomnę też hokejowego kwintetu złożonego z Fietisowa, Kasatonowa, Krutowa, Łarionowa i Makarowa, podobnie jak wirujących wokół Jordana koszykarzy Chicago Bulls z ich rekordowego sezonu – Pippena, Rodmana, Harpera i Longleya.
Teraz dołączyli do grona niezapomnianych piłkarze Leicester, obwoływani właśnie najbardziej sensacyjnymi mistrzami czegokolwiek w XXI wieku. Dołączyli nie dlatego, że tworzą drużynę szczególnie wirtuozerską – przeciwnie, wbrew nastrojom kibiców rozanielonych bajkową historią zasugerowałbym, że wśród mistrzów ligi angielskiej minionych kilkunastu lat należą do najsłabszych, o czym zresztą świadczy wiele statystyk (odkąd w 1993 roku powstała Premier League, żaden nie wypracował tak mizernego stosunku bramkowego). Wyraziste kształty Leicester wdrukowywały się nam jednak miesiącami dzięki decyzji Claudio Ranieriego, by podstawową jedenastkę korygować tylko w chwilach absolutnej konieczności, w dodatku ustawiając piłkarzy w systemie 4-4-2, najbardziej klasycznym i zarazem przejrzystym. (Włoski trener uciekł od własnych nawyków, przez które zyskał przydomek wiecznie dłubiącego w składzie „Majsterkowicza”). Co więcej, podziwialiśmy wśród nich wiele sylwetek w futbolu wręcz archetypicznych – od zwalistych stoperów (Huth i Morgan), przez oszalałego pracusia ze środka pola (Kante), po nawiedzonego dryblera (Mahrez) i cholernie szybkiego, naturalnego łowcę goli (Vardy). Jakże oryginalnie wyglądała ta drużyna w swojej prostocie akurat dzisiaj, w erze wymyślnych taktycznych zawijasów, maniackiego tasowania bardzo szerokimi kadrami i w ogóle doszukiwania się we wszystkim, co robi trener, wielopiętrowej intrygi zwanej „filozofią”.
Ranieri nie kombinował, lecz skorzystał z najmniejszej liczby piłkarzy w całej Premier League – miał komfort, w europejskich pucharach nie grał, z angielskich prędko odpadł – a nam podstawowa jedenastka Leicester wryła się w zwoje mózgowe już na zawsze. Nieśmiertelność zyskały nazwiska ludzi właściwie w komplecie skazanych na zapomnienie. Niemłodych, przez wielki futbol już odrzuconych, w najlepszym razie klasyfikowanych jako średniacy z dobrych lig. Wyczynowców świetnie opłacanych, acz trochę bez właściwości.
Kasper Schmeichel (29 lat). Przez całą karierę tułał się między drugą a czwartą ligą, w której nagrał się więcej niż w pierwszej. Nigdy nie wystąpił w europejskich pucharach, miał przepaść jako piłkarski okruch statystyczny.
Danny Simpson (29). Kilkakrotnie rzucał się na Premier League, zawsze z niej zlatywał. Pojedyncze występy w europejskich pucharach, miał przepaść jako ciut większy okruch statystyczny.
Wes Morgan (32). W najwyższej lidze zadebiutował po trzydziestych urodzinach. Nigdy nie wystąpił w europejskich pucharach, miał przepaść jako piłkarski okruch statystyczny.
Robert Huth (32). Milion lat temu notoryczny rezerwowy w Chelsea, potem stany średnie Premier League, do Leicester wypożyczony ostatniego dnia zimowego okna transferowego w ubiegłym roku. Pojedyncze występy w europejskich pucharach, ucieleśnienie ligowego przeciętniactwa.
Christian Fuchs (30). Jak na standardy Leicester, postać wybitna, bo z Schalke sięgnął Champions League. To był szczyt jego kariery, też nigdzie nie zdobył tytułu, transfer do Leicester zdawał się sportową degradacją.
Riyad Mahrez (25). Całe dorosłe życie w drugiej (bądź czwartej, gdy kopał w rezerwach Le Havre) lidze francuskiej, na najwyższy poziom rozgrywek wskoczył dopiero teraz w Leicester. Nigdy nie wystąpił w europejskich pucharach, miał przepaść jako piłkarski okruch statystyczny.
N’Golo Kante (25). On biegał wręcz w ósmej lidze (tutaj obszerna sylwetka), na najwyższy poziom rozgrywek wskoczył dwa sezony temu. Nigdy nie wystąpił w europejskich pucharach, miał przepaść jako piłkarski okruch statystyczny.
Danny Drinkwater (26). Cała kariera w niższych ligach, kolejny, który najwyższej ligi dotknął dopiero w Leicester. Nigdy nie wystąpił w europejskich pucharach, miał przepaść jako piłkarski okruch statystyczny.
Marc Albrighton (27). Sześć sezonów w Aston Villi, tylko przez moment mocno trzymał się tam w jedenastce. Kiedy go wylali, wegetował w rezerwie Wigan. Trzy występy w europejskich pucharach (tak stare dzieje, że nie wiadomo, czy to prawda), miał przepaść jako piłkarski okruch statystyczny.
Shinji Okazaki (30). Późno wyleciał z Japonii, w Stuttgarcie i Mainz sięgał co najwyżej Ligi Europejskiej. Znów – przeciętna kariera klubowa, bez jakiegokolwiek trofeum, bez Leicester przepadłby w archiwach wśród setek tysięcy nazwisk.
Jamie Vardy (29). Historia chyba najbardziej znana, przed przybyciem do Leicester błąkał się po niskoligowej prowincji i nie zawsze mógł grać do końca meczu, bo jako skazany za pobicie został objęty dozorem policyjnym i musiał wracać do domu przed 18. Nigdy nie wystąpił w europejskich pucharach, miał przepaść jako piłkarski okruch statystyczny.
O tym ostatnim prawdopodobnie powstanie wielkoekranowa fabuła, ale najbardziej filmowo wygląda Leicester jako bohater zbiorowy, to grupa szaraków, którzy zasadniczo nigdy nigdzie niczego nie wygrali, w tę regułę wpisują się oczywiście także rezerwowi. Nawet trener Claudio Ranieri – posiadacz nazwiska zdecydowanie najszerzej rozpoznawalnego – uchodził za nieudacznika, wygrywał bowiem co najwyżej srebrne medale, a współczesny sport składa się, jak wiadomo, ze zwycięzców i patałachów, czyli całej reszty. I on zresztą przycupnął w Leicester po koszmarnej klęsce, jako selekcjoner Greków został wszak wykopany m.in. po porażce z Wyspami Owczymi w eliminacjach Euro 2016.
Jego osiągnięcie odruchowo porównujemy z nieprawdopodobnym dziełem Otto Rehhagela, który właśnie Greków zaciągnął do złota Euro 2004 (choć ja mam jeszcze inne). Skojarzenie samo się narzuca, tamtego wyczynu również dokonali ocaleni od zapomnienia piłkarze znikąd, niemłodzi już i przekonani, że przepadną w kronikach jako statystyczne okruchy. I też lubili wygrywać 1:0. Ich sylwetki mi się jednak rozmywają – i dlatego, że nie mieli postaci tak charakterystycznych jak Mahrez, Vardy czy przede wszystkim buzujący energią Kante, i dlatego, że wystarczyło im zwyciężać przez ledwie kilka tygodni, faworyci nie zdążyli się nawet zreflektować, jak poważne nadciąga niebezpieczeństwo.
Rywale Leicester czasu mieli aż nadto. Ale nie dali rady. Nie nadążyli nad jedenastoma – plus rezerwowi, wpuszczani w równie jednostajnym rytmie – piłkarzami, którzy rozegrają w tym sezonie mniej meczów niż jakikolwiek mistrz Premier League. A w przyszłym podejmą wyzwanie, jakiego nie zaznali, między ligowymi weekendami popodróżują po LM. I osobność ich historii polega także na tym, że nie sposób dzisiaj wykluczyć, że przygnieceni nawałem zupełnie nowych obowiązków nie stoczą z powrotem do środka tabeli ligi angielskiej. A może nawet jeszcze niżej.