Milan jako karykatura

AC Milan nic

Szczególnie żałosny był kwietniowy wieczór, gdy mecz na San Siro poprzedził popis aktorów wynajętych do odtańczenia na boisku bojowego haka, znanego w świecie przede wszystkim dzięki rugbystom Nowej Zelandii –  wyglądali jak Rysio z „Klanu” udający Batmana. A potem na murawę wtruchtali piłkarze Milanu i zrobiło się jeszcze nędzniej. 0:0 z Capri. Z tym samym biedniutkim Carpi, które po sezonie w pierwszej lidze właśnie stoczyło się z powrotem do drugiej.

Żałośnie było też kilka dni temu, gdy do internetu wyciekła relacja ze spotkania Silvio Berlusconiego z drużyną Milanu, podczas którego właściciel klubu groził piłkarzom, że przestanie im płacić. „Będziecie musieli podać mnie do sądu. A takie procesy trwają w naszym kraju osiem lat” – dworował sobie z podwładnych. Chyba żartował, ale kto go tam wie, znany jest z poczucia humoru ociężałego jak inteligencja Mario Balotellego.

Mieliśmy więc karykaturę aktorstwa, karykaturę mającego budzić u wrogów lęk rytuału, karykaturę (boiskową) wielkiej futbolowej firmy, a także karykaturę męża stanu – Berlusconi to były premier Włoch, polityk kształtujący rzeczywistość od dekad, jednak to nie przeszkadza mu robić sobie jaj ze sparaliżowanego wymiaru sprawiedliwości, czyli państwa, które nie działa.

„Karykatura” to w ogóle słowo dla obecnego Milanu kluczowe, oddające jego nędzę. Nędzę sportową, bo finansowo jest, owszem, źle, ale – wbrew obiegowej opinii – wcale nie beznadziejnie. A w każdym razie pieniędzmi nie wyjaśnimy tego, co piłkarze z San Siro wyprawiają na boisku.

Bo ich zbrodnia nie polega na tym, że nie umieją rzucić wyzwania Juventusowi, ekonomicznie bezkonkurencyjnemu. Ani nawet na tym, że nie nadążają za rozkwitającym Napoli czy Romą. Nie, oni nie umieją doczołgać się do marnej Ligi Europejskiej. 8. miejsce, 10. miejsce, 7. miejsce – to ich ostatnie sezony, składające się na passę, jakiej Milan Berlusconiego nie doświadczył nigdy. Teraz leżą w tabeli pod prowincjonalnym Sassuolo, niedawno nie umieli wydłubać zwycięstwa w meczach z rywalami zdegradowanymi do Serie B, pobiła ich nawet rozsmarowana na ligowym dnie Verona.

Nie blogowałem o swojej drużynie przez cały sezon, bo czułbym się jak chomik w kołowrotku – zasuwasz jak nawiedzony, a celu podróży nie widzisz, ba, nie wiesz nawet, czy istnieje. Na San Siro wciąż trwa opowieść o szokującym braku wizji i jakiejkolwiek strategii, a nad pojedynczymi meczami czy pojedynczymi decyzjami personalnymi nie warto się pochylać, bo wszystko, co się tam dzieje, to nieustająca gra pozorów.

Podobno Milan chcą od lat kupić Chińczycy – tyle że nikt ich nie widział. Podobno swój klub chce wreszcie sprzedać Berlusconi – tyle że najwyraźniej chce zarazem zachować nad nim kontrolę, na co nikt rozumny się nie zgodzi. Podobno istnieje tam jakaś polityka transferowa – ale to również złudzenie, niespójną „politykę” wyznaczają kolejne fanaberie właściciela, ostatnio uparł się na przykład, by szatnię obsadzić wyłącznie Włochami (co tym smutniejsze, że w przeszłości wyznaczał trendy, to on nie chciał w futbolu granic i promował poluzowywanie limitów na zatrudnianie obcokrajowców). Podobno szatnią rządzą w Milanie trenerzy – kolejna legenda, wpuszczani tam szkoleniowcy pracują zbyt krótko, by zdążyć objąć władzę, w dodatku trzej z ostatnich czterech to kompletne żółtodzioby (Clarence Seedorf, Filippo Inzaghi, Cristian Brocchi), co czyni klub osobliwością w skali europejskiej.

Jako kibic pogodziłbym się z nowymi realiami – dopingowaniem drużynie skromniejszej, koniecznością cieszenia się drobiazgami, życiem bez podziwiania wirtuozów czy oglądania Ligi Mistrzów. Pogodziłbym się, gdyby Milan dokądś zmierzał. Gdybym w zachowaniach jego szefów widział sens.

Nie widzę, więc nawet to, co dobre, wywołuje we mnie ambiwalentne uczucia. Weźmy na przykład Gianluigiego Donnarummę – nastoletniego bramkarza, który znienacka wtargnął do podstawowego składu. Normalnie chciałbym zatrzymać go w klubie na zawsze – wychowanek, niech broni dopóty, dopóki się nie zestarzeję – ale w aktualnych okolicznościach sumienie nie pozwala życzyć mu aż tak źle. Niech się chłopak rozwija, niech chwyta każdą nadarzającą się okazję, zamiast tkwić tam, gdzie nie widać nadziei.

Skalę mediolańskiego zamętu najlepiej ilustruje chyba ponowne sięgnięcie po Kevina Boatenga – piłkarza tyleż postrzelonego, co schorowanego, już dobiegającego trzydziestki, uporczywie przypominającego, że do dużego futbolu się nie nadaje. Nie nadaje się do niego już zapewne również Berlusconi, który zdziwaczał. Pomysły kontrowersyjne lub wręcz żenujące miewał zawsze, ale niegdyś miewał także świetne, a jeśli nawet nie miewał, to zatrudniał miewających je współpracowników. Dzisiaj nie tylko w polityce przypomina karykaturę samego siebie. Wszechmogącego prezesa zastąpił zubożały wariatuńcio, żyjący urojeniami i fałszywym przeświadczeniem, że jeszcze nad czymkolwiek panuje. Nie spodziewam się po nim już niczego i nie spodziewam już niczego po Milanie, dopóki Berlusconi go nie sprzeda. Nie wiem, co będzie potem, niech to będzie skok w nieznane, może wręcz ryzykancki, nie chce mi się nawet kończyć tej notki z sensem.

Skomentuj

Wprowadź swoje dane lub kliknij jedną z tych ikon, aby się zalogować:

Logo WordPress.com

Komentujesz korzystając z konta WordPress.com. Wyloguj /  Zmień )

Zdjęcie na Facebooku

Komentujesz korzystając z konta Facebook. Wyloguj /  Zmień )

Połączenie z %s