W Torino uznali, że istnieje życie bez kapitana z Polski, ale w razie transferu chcieliby na nim przyzwoicie zarobić. Liczą, że po marnym sezonie w klubie Kamil Glik podniesie swoją wartość na Euro. A on marzy o sukcesie głośniej niż ktokolwiek w reprezentacji.
Transfer planuje cała chmara polskich piłkarzy, więc na zgrupowaniach w Juracie i Arłamowie bez przerwy słychać, jak zadręczani przez dziennikarzy powtarzają, że „teraz w ogóle o nowym klubie nie myślą” i wszelkie decyzje „odkładają na później”. Jest wśród nich lider defensywy, znajdujący się w sytuacji szczególnie niekomfortowej. O ile bowiem Arkadiusz Milik, Piotr Zieliński czy Bartosz Kapustka chcą zwieńczyć zmianami znakomite sezony, o tyle Glik przeżył w turyńskim klubie swój sezon najsłabszy. I pytania o Serie A odpędza półsłówkami, rzucając tylko, że nad jego przyszłością czuwa agent.
Poprzednie sezony miał wspaniałe. Walnie przyczynił się do niewidzianego od 20 lat awansu Torino do europejskich pucharów, wyrósł na najbardziej bramkostrzelnego obrońcę ligi, został kapitanem (jednym z ledwie dwóch wówczas w Italii zagranicznych) i idolem, o którym kawałki piszą lokalni raperzy. Najbardziej wielbiony przez trybuny polski piłkarz na emigracji.
Kryzys przyszedł znienacka, a kulminację osiągnął w derbach. Kiedyś to właśnie w starciach z Juventusem Glik uwiódł publikę, tej wiosny w zderzeniu z sąsiadami przeżył jeden z najgorszych meczów w ogóle. Dwukrotnie jego faule dały rzuty wolne, po których padały gole; szybko zapracował na żółtą kartkę; niewiele dzieliło go od czerwonej; notorycznie gubił krycie. Swoimi zaniedbaniami „zasłużył się” dla wszystkich bramek rywali (było 0:4) i nawet lokalni, nadzwyczaj życzliwi „Il Capitano” komentatorzy osądzili go bezlitośnie, pisząc o ukoronowaniu słabego sezonu. Sezonu, w którym nie zdołał wbić ani jednego gola – on, jeszcze przed chwilą piłkarz wyrównujący szczytowe snajperskie osiągnięcie w lidze włoskiej Zbigniewa Bońka (siedem goli w sezonie). A okazje obrońca Torino miał, statystycy wyliczyli mu 13 szans strzeleckich.
Jednak przede wszystkim Glik w zgodnej opinii komentatorów ani przez moment nie bronił dostępu bramki tak pewnie, jak w latach minionych. Zatracił nawet naturalne atuty – panowanie w powietrzu, fizyczną przewagę nad rywalami, akceptowalną przez sędziów agresywność. Wcześniej jego ostrą grę utożsamiano z dopuszczalną walecznością, teraz zaczęła być krytykowana jako zbędna, zresztą kosztowała go aż 11 żółtych kartek. I coraz częściej przy nazwisku Polaka stał przymiotnik „nierozpoznawalny”. Eksperci nie mogli uwierzyć, że aż tak oddalił się od samego siebie z poprzedniego sezonu.
Ponoć nominowano już nawet jego następcę – Pontusa Janssona, wyższego o cztery centymetry dryblasa ze Szwecji. W ostatnich kolejkach ligowych Glik albo siedział w rezerwie, albo stawał nie w środku, lecz po prawej stronie trzyosobowej obrony. Pozycję centralną zajmował wspomniany Jansson, który aspiracje potwierdził golem. Wbitym głową po dośrodkowaniu z rzutu rożnego, czyli w stylu starszego kolegi.
Czy to oznacza, że 28-letni Polak wkrótce odejdzie? Pogłosek o transferze Glika nasłuchaliśmy się już mnóstwo, najodważniejsze wróżyły mu kontrakt z Bayernem. O ile jednak te wydawały się mało prawdopodobne (ówczesny trener monachijczyków Pep Guardiola preferuje obrońców potrafiących perfekcyjnie wyprowadzać piłkę spod własnej bramki), o tyle wysyłanie Polaka do Leicester brzmiało sensowniej – środka defensywy pilnuje tam 32-letni Robert Huth, inny dominujący w powietrzu twardziel; w rezerwie siedział w mistrzowskim sezonie kolejny gracz o takiej charakterystyce, nasz Marcin Wasilewski; szatnią zarządza włoski trener Claudio Ranieri. Ostatnio mówi się już głównie o wyprawie Glika na wschód, do Zenita St. Petersburg lub Besiktasu Stambuł, ale to wciąż byłby sportowy awans – pierwsi zagrają jesienią w Lidze Europejskiej, a drudzy w Lidze Mistrzów.
Według włoskich źródeł Torino zamierza sprawę odwlekać, ponieważ liczy, że rynkowa wartość Glika, dzisiaj niższa niż przed rokiem, znów wzrośnie po Euro. I znów sięgnie kilkunastu milionów euro. Co przypomina, że także polscy kibice nie mają powodów, by martwić się przed mistrzostwami nieudanym rokiem obrońcy. Obniżkę jego formy, odzwierciedlającą zapaść całego Torino, w Italii tłumaczy się często kłopotami mentalnymi – typowymi dla drużyny średniej, która nagle wzbiła się ponad swoje możliwości, a potem nie zdołała nienormalnego poziomu utrzymać. Kapitan Torino bywa nawet usprawiedliwiany jako ofiara problemu zbiorowego. I niewykluczone, że zmiana trenera – Giampaolo Venturę zastąpił właśnie Sinisza Mihajlović – wręcz go w klubie zatrzyma.
Reprezentacji Polski to wszystko nie dotyczy. W niej Glik nie zawodzi, w dodatku pozostaje piłkarzem niezniszczalnym, którego trudno choćby zadrasnąć (w eliminacjach jedyny mecz opuścił z powodu zawieszenia za żółte kartki). I w której daleko mu do spełnienia, co słyszeliśmy w Arłamowie, gdzie piłkarze, podobnie jak trener Adam Nawałka, o konkretnych celach i emocjach przed Euro wypowiadają się w sposób stonowany, wręcz niechętnie. Inaczej obrońca Torino. – Chcemy przeżyć niezapomniane chwile, przejść do historii. Na razie jesteśmy w połowie góry, nie wiemy tylko, czy jej szczyt to wyjście z grupy, czy ćwierćfinał. Ale słowa niewiele znaczą, tutaj potrzeba czynów – mówił w środę Glik, który przyznał też, że bardzo odcierpiał poprzednie mistrzostwa. Bo w ogóle na nie pojechał. Kolejny obok perspektywy transferowej powód, by motywacji na Euro 2016 mu nie zabrakło.