Real niekrólewski i didaskalia

Real Madryt, Liga Mistrzów

Gdyby zatriumfowało dzisiaj Atlético, ogłosilibyśmy rozentuzjazmowani, że nie sposób zasłużyć na puchar bardziej. Wyeliminować w ćwierćfinale broniącą trofeum Barcelonę. Pobić w finale zwycięski w 2014 roku Real Madryt. Rozprawić się w półfinale ze zwycięskim w 2013 roku Bayernem Monachium. Sprowadzić na ziemię futbolową świętą trójcę, superkluby od lat niepodzielnie panujące w Europie i wyprężone na szczycie rankingu UEFA. Jeszcze raz: nie istnieje nic, co jeszcze mocniej uprawniałoby do wzniesienia pucharu wręczanego za triumf w Lidze Mistrzów.

Ktoś ewentualnie by postękał, że zwycięzcy grają niezbyt ładnie, że nie wypada zwycięzcom polegać wyłącznie na nietykalnej defensywie. Bo Atlético jest oblepione mnóstwem obiegowych prawd, które częściowo prawdziwe są, ale bez wejrzenia głębiej rzeczywistość głównie fałszują. Owszem, madrytczycy zamykają dostęp do pola karnego na cztery spusty. Jednak redukować ich maestrii do defensywy nie wypada, oni po prostu odmiennie definiują atak – stojąc na własnej połowie, przygotowują sobie mnóstwo wolnej przestrzeni na połowie rywala, a po przejęciu piłki błyskawicznie w nią wchodzą, i to wchodzą tłumem, niejednokrotnie osiągając liczebną przewagę.

Słowem, byłoby Atlético mistrzem mistrzów niekwestionowanym, bez skazy.

Podróż Realu wyglądała kompletnie inaczej. Skromniej. Przepchnięcie notorycznie rozczarowującego Manchesteru City dzięki pojedynczemu golowi, w dodatku samobójowi (1:0 i 0:0). Jesienią nieznośny w oglądaniu klincz z Paris Saint Germain (1:0 i 0:0). Potworny stres przed rewanżem z Wolfsburgiem, któremu na wyjeździe uległo się 0:2. I finał pełen niedoróbek, znaczony raczej wpadkami niż klejnotami – jedyny gol wbity ze spalonego, rzut karny spartaczony przez Griezmanna, seria jedenastek splamiona przez beznadziejną próbę Juanfrana. Ani jednego popisu niezapomnianego, zasługującego na pomnik, królewskiego. Doprawdy, trudno przypomnieć sobie ostatniego zwycięzcę Ligi Mistrzów równie bezbarwnego, przez cały sezon wywołującego raczej wątpliwości niż zachwyt. Trudno klękać nawet przed Zinedine’em Zidane’em, który najcenniejszy klubowy tytuł wziął pięć miesięcy po trenerskim debiucie – nawiasem mówiąc, to uroczy paradoks, że wrócił on do personalnych wyborów, za które jego poprzednika Rafę Beniteza werbalnie masakrowano, czyli regularnego wystawiania Casemiro oraz osadzania w rezerwie Isco i Jamesa Rodrigueza. Ale teraz nikt się nie awanturował.

Dlatego minioną edycję LM zapamiętam przede wszystkim jako kolejny tom opowieści o pokręconym losie Atlético, drużyny o twarzy Diego Simeone, trenera w intrygujący sposób łączącegio to, co racjonalne, z tym co irracjonalne. Z jednej strony jest cynicznym pragmatykiem, który wierzy w sens perfekcyjnego planu taktycznego. Z drugiej strony – pozostaje niewolnikiem zabobonu, przed dzisiejszym meczem kazał przygotowywać wszystko odwrotnie niż przed dwoma laty, żeby odgonić zmory tamtego finału, przegranego na sekundy przed końcem.

Choć nie zaniedbał niczego, to znów mu się nie powiodło, a przy okazji zapewne utwierdził się w przeświadczeniu, że światem rządzą tajemne, wrogie mu siły. Historia Atlético to ułatwia: w 1974 roku stracili puchar w 120 minucie finału; w 2014 roku stracili go w 93 minucie finału; wreszcie w 2016 roku oddali go w rzutach karnych. Klub przeklęty.

Tymczasem ich sąsiad to klub błogosławiony, jakby pchany przez swoją fantastyczną przeszłość. Nawet jeśli w skali sezonu, ze względu na poziom gry obu przeciwników, rozstrzygnięcie dzisiejszego finału było niespodzianką, to mocniej oddziaływuje na nas skala historyczna. A w niej tradycji stało się zadość, Real Madryt jeszcze upiększył reputację euroklubu wszech czasów. Reszta do didaskalia.

Skomentuj

Wprowadź swoje dane lub kliknij jedną z tych ikon, aby się zalogować:

Logo WordPress.com

Komentujesz korzystając z konta WordPress.com. Wyloguj /  Zmień )

Zdjęcie na Facebooku

Komentujesz korzystając z konta Facebook. Wyloguj /  Zmień )

Połączenie z %s