Zanim machniemy pogardliwie ręką, że piłkarzom Irlandii Północnej udział w mistrzostwach spadł z nieba dzięki rozdęciu ich do 24 drużyn, pamiętajmy, że oni swoją grupę eliminacyjną wygrali. Gdyby zatem UEFA nie zechciała dopuścić do turnieju niemal każdego, nasi niedzielni rywale też zdobyliby awans. Bo sprawili niespodziankę, rozprawiając się z wyżej cenioną Rumunią.
A jednak wydaje się nienaturalne, że niejaki Conor McLaughlin z prowincjonalnego Fleetwood Town będzie miał okazję ściąć wślizgiem podwójnego triumfatora Ligi Europejskiej Grzegorza Krychowiaka czy gwiazdorów Bayernu Monachium, jak Robert Lewandowski, Thomas Müller czy Jerome Boateng. Że w ogóle zapraszają go na tę samą scenę. Uliczny akordeonista nie hałasuje przecież w filharmonii, przytrzymywacz kamery z telewizji osiedlowej nie zostaje kręci zdjęć do filmu wyświetlanego w Cannes, a chlapnięć malarza pokojowego nie wiesza się w galerii sztuki nowoczesnej (choć tu już mam pewne wątpliwości, hipotetyzuję w dobrej wierze).
Piłka nożna zasadniczo jest urządzona podobnie. Zatrudnieni w klubach zawodnicy tworzą gigantyczną piramidę, na której czubku elita wirtuozów popisuje się na stadionach całego świata, natomiast u spodu biegają miliony patałachów. Kopiących wyłącznie w wymiarze lokalnym. Dlatego wspomniany McLaughlin nie ma szans spojrzeć w oczy Krychowiaka czy Manuela Neuera, co najwyżej może sobie kupić bilet na ich mecz. On w maju ledwie ocalał przed spadkiem z trzeciej do czwartej ligi angielskiej, gra w 25-tysięcznym miasteczku (ewentualnie odwiedza pipidówy o podobnym rozmiarze), wcześniej reprezentował sklasyfikowane na zbliżonym poziomie Shrewsbury i Preston North End. Brutalnie mówiąc, kopacz znikąd.
Znajdziemy takich w reprezentacji Irlandii Północnej znacznie więcej, zaludniają ją głównie ludzie, których horyzonty nie wykraczają poza Wielką Brytanię, bo oczywiście nigdy nie wystąpili – niby jakim cudem? – w europejskich pucharach. A w skrajnych przypadkach nigdy nie wystąpili na poziomie pierwszoligowym. Podłożyć nogę Lewandowskiemu mogą tylko dzięki trwaniu osobliwego wynalazku, jakim są mistrzostwa kontynentu i w ogóle cały futbol międzypaństwowy. Wynalazku coraz bardziej anachronicznego, nieprzystającego do logiki świata globalnych korporacji, tak obojętnego na merytokrację zimnego biznesu, że wręcz romantycznego. Nawet przymiotnik „międzypaństwowy” jest tu zresztą nadużyciem, w końcu Irlandia Płn. istnieje tylko jako prowincja Wlk. Brytanii. Gdyby jej niskoligowcy musieli konkurować ze wszystkimi Brytyjczykami, zaszczytu gry przeciw bohaterom Ligi Mistrzów nigdy by nie dostąpili.
Ale dostąpią, ba, mają jeszcze prawo marzyć o sukcesie. Bo drużyny narodowe rzadziej trenują, więc grają na niższym poziomie niż klubowe, więc dystans dzielący słabych od mocnych jest mniejszy. Bo futbol pozostaje dyscypliną o wyjątkowym dużym odsetku rozstrzygnięć sensacyjnych. Bo to tu najłatwiej nadrobić deficyt kompetencji sportowych heroiczną walecznością. Bo system Euro 2016 sprawia, że nawet po trzech remisach 0:0 z 87-procentowym (!) prawdopodobieństwem wyjdziesz z grupy.
Przede wszystkim jednak mistrzostwa kontynentu to dla anonimowych piłkarzy życiowe wyzwanie. Oni zdają sobie sprawę, że mogą już nigdy w takich spektaklach nie uczestniczyć, ewentualnie traktują je jako niepowtarzalną szansę na wybicie się. I to oni, niezgrabne w ruchach drużyny jak Irlandia Płn., a nie pięknisie z Barcelon i Realów, stanowią o niepowtarzalnym uroku Euro.