Nie przeżyliśmy tego od 30 lat. Meczu reprezentacji Polski w fazie pucharowej mistrzostw, podporządkowanego bezlitosnej regule „przegrywający odpada”.
Dotąd żadna próba piłkarzy Adama Nawałki nie miała wymiaru ostatecznego. Wypełniali misje rozciągnięte w czasie, rozbite na odcinki – najpierw w eliminacjach, potem we Francji. Teraz pierwszy raz podczas Euro 2016 absolutnie nie wolno im przegrać. Trzeba wygrać. Choćby po dogrywce, choćby po rzutach karnych. Zupełnie inne stężenie emocji.
Ostatnim razem – też w 1/8 finału, tyle że mundialu – się nie udało. W 1986 roku Polacy przerżnęli 0:4 z Brazylią, zamykając jedyną dekadę sukcesów reprezentacji. Ponieważ bronili brązowego medalu, spadła na nich wściekła krytyka. A ówczesny lider drużyny, dzisiaj prezes PZPN Zbigniew Boniek, rzucił pamiętną klątwę. Życzył mianowicie kibicom, by w przyszłości mogli regularnie oklaskiwać przynajmniej awanse na turniej mistrzowski.
Nie przypuszczał, że zapaść potrwa do 2002 roku. I że kiedy Polacy znów nauczą się wygrywać eliminacje, to na kilkanaście lat barierą nie do sforsowania stanie się legendarne „wyjście z grupy”.
Tamto 0:4 z Brazylią, nasza najwyższa turniejowa klęska w dziejach, zamykała belle époque. Czy sobotni mecz ze Szwajcarią otworzy kolejną?
***
Od miesięcy trwa przeciąganie liny między piłkarzami Adama Nawałki a resztą świata. Bukmacherów, rywali, komentatorów, ekspertów najróżniejszych serwisów analitycznych urzekły eliminacje, więc powtarzali, że Polaków należy traktować bardzo poważnie – nie tylko niemal na pewno wyjdą z grupy, ale powinni jeszcze wskoczyć do ćwierćfinału, i to demonstrując efektowny styl gry. Ogłaszano wręcz narodziny wschodzącej potęgi.
Nasz trener, a za nim jego podwładni, przed przyjmowaniem pochwał z pasją się wzbraniali. Nawet obyty z rolą faworyta Robert Lewandowski wielokrotnie usiłował wmawiać światu, że hierarchię w grupie wyznacza ranking FIFA, więc nasza reprezentacja to jej uczestnik teoretycznie najsłabszy.
A potem Polacy wybiegali na boisko i czynem zaprzeczali słowu. Przygnietli do pola karnego Irlandię Północną, obezwładnili niemieckich mistrzów świata. Wyszumieć pozwolili się dopiero Ukrainie – już po właściwie pewnym awansie do 1/8 finału, w na wpół rezerwowym składzie.
Sytuacja znów się powtarza. Bukmacherzy i fachowcy przewagę – owszem, nieznaczną – dają Polakom, którzy ani odrobinę nie zmienili tonu. To naczelna cecha naszych piłkarzy i trenerów. Zwycięstw przybywa, tymczasem nie podnoszą głosu, nie wpadają też w ekstazę – jak na przykład fetująca każdy remis Islandia, oskarżana przez Cristiano Ronaldo o zgubną „mentalność małego kraju”. Ewidentnie wciąż nie poczuli, że odnieśli sukces.
I poniekąd mają rację. Zdają sobie sprawę, że w razie sobotniego niepowodzenia radość z awansu do czołowej szesnastki na kontynencie okaże się ulotna, że zastąpi ją zrodzona już na chłodno refleksja – dotychczas tyle drużyn zapraszano na turniej, więc obecna reprezentacja teoretycznie nie osiągnęła więcej niż reprezentacja Leo Beenhakkera w 2007 r., przecież biedniej obsadzona. To uproszczenie, bo zaplanowanie turnieju i wytrzymanie presji, kolejne już przyskrzynienie Niemców, a także przetrwanie fazy grupowej wymagają osobnego aplauzu. Zwłaszcza po wstrząsających doświadczeniach z przeszłości, która konsekwentnie uczyła nas, że na mistrzostwach Polak nie potrafi. Z niuansami trudno będzie się jednak przebić do zbiorowej świadomości, Szwajcaria jako przeciwnik niczyjej wyobraźni nie rozpala.
***
Sobotnie popołudnie oddziela zatem występ Polaków na Euro przyzwoity, za który nikt ich nie zgani, ale też nikt przesadnie nie pochwali, od występu będącego sukcesem, który wynagrodzony zostanie historyczną szansą. Czyli przed meczem o medal. Na mistrzostwach kontynentu o trzecie miejsce się nie gra, na podium wskakujesz już po zwycięskim ćwierćfinale.
Szwajcarzy też przeżywają przygody nadzwyczajne, oni w przeciwieństwie do nas nie mogą odwołać się nawet do medalowej starożytności. Nie mają jednak żadnych powodów, by marzyć skromniej. Przeciwnie, od lat dostarczają nam, Polakom mnóstwo powodów, żebyśmy traktowali ich z respektem. I zazdrością.
Rozpoznawalny ponad granicami szyld modernizacji tamtejszego futbolu nadaje FC Basel – regularny uczestnik Ligi Mistrzów, w Lidze Europejskiej wzlatujący niekiedy na pułap ćwierćfinału lub półfinału. Polega oczywiście w ogromnej mierze na obcokrajowcach, ale obecna reprezentacja kraju liczy ośmiu jego byłych lub aktualnych piłkarzy. I to kluczowych, od obrońcy Fabiana Schära, przez reżyserującego grę Granita Xhaki, po skrzydłowego Xherdana Shaqiriego. Klub z Bazylei byłby wyrzutem sumienia dla naszych ligowych prezesów (Bogusław Leśnodorski z Legii chce się na nim wzorować) nawet widziany z odległości, a przecież podziwialiśmy jego piłkarzy, na naszą niedolę, z bliska. W minionym sezonie w LM i LE aż czterokrotnie mierzyli się z Lechem Poznań. I czterokrotnie wygrali, czterokrotnie przytłoczyli mistrza Polski swoją dojrzałością. Prześladowcy.
W sobotę o drastycznej różnicy nie ma mowy, tak jak nie ma mowy o żadnym kompromisie – ewentualny remis tylko podniesie napięcie, wydłużając dreszczowiec o dogrywkę lub rzuty karne. I znów ruszymy w podróż w nieznane. Odkrywanie to główny wątek całej wyprawy na Euro 2016, bo dzięki zwycięstwom wszystko ćwiczymy wszystko po raz pierwszy – rozkładanie sił na cały turniej, brak meczów o honor, celebrowanie wyjścia z grupy przed ostatnią kolejką, oszczędzanie zawodników zagrożonych dyskwalifikacją za kartki. Teraz też nie mamy pojęcia, jak piłkarze znieśliby 120 minut walki i jak uporaliby się z horrorem rzutów karnych. Na treningach się tego nie przetestuje.
Możemy natomiast przypuszczać, że jeśli najnowszemu wyzwaniu również podołają, to w uniesienie wreszcie wpadną. Przynajmniej na chwilę, zanim rozpoczną operację „Ćwierćfinał”. Oni nie mają prawa pamiętać, kiedy Polska poprzednio biła się o medal, w 1982 roku na świecie był jedynie – niemowlakiem – Artur Boruc. Mają za to szansę zasypać potężną wyrwę. Wczoraj w Saint-Etienne trenerowi Nawałce, na wszystkich dotychczasowych konferencjach prasowych sprzedającemu słuchaczom beztreściowe komunały, pierwszy raz wyrwały się duże słowa: „Tworzymy historię”.