Takiego horroru polski kibic jeszcze nie przeżył. Nie przeżył, bo nigdy nie widział reprezentacji wykańczającej rywala w rzutach karnych, tego najbardziej okrutnego spektaklu w piłce nożnej.
Nie wiadomo, skąd Grzegorz Krychowiak wytrzasnął tyle energii, by przyłożyć z karnego, jakby chciał rozpruć piłkę. Ale przyłożył i wyrzucił Szwajcarię z Euro 2016. A jeszcze bardziej nie wiadomo, jakim cudem ustał ułamek sekundy później na nogach, gdy uwiesiła się na nim cała drużyna. Przecież widzieliśmy, że w dogrywce z trudem łapał oddech.
My tych dodatkowych 30 minut nie zapomnimy nigdy, polscy piłkarze mogą jej nie pamiętać wcale. Tak byli wycieńczeni. W połowie chcieli już chyba tylko dożyć do karnych. Nawet on, Krychowiak – wojownik sprawiający zazwyczaj wrażenie, że im dłużej umiera na boisku, tym bardziej czuje się wypoczęty.
Gdyby Polakom się ostatecznie nie powiodło, gdyby do ćwierćfinału nie awansowali, wszyscy odebralibyśmy to jak potworną niesprawiedliwość. Bo zanim pokazali słabość, obejrzeliśmy spektakularną biało-czerwoną demonstrację mocy.
Już po kilkunastu sekundach Szwajcarzy powinni mieć ciemno przed oczami – gdyby tylko nie spudłował, biegnąc na pustą bramkę, Arkadiusz Milik. Już do przerwy powinniśmy oklaskiwać goleadę – gdyby tylko Polacy zachowali trochę więcej precyzji, gdy oddawali 12 strzałów na bramkę. Podziwialiśmy najlepsze 45 minut reprezentacji za kadencji trenera Adama Nawałki. A może nawet najlepsze w XXI wieku.
Gdy spisujesz wrażenia na gorąco, rozpalony emocjami rozsadzającymi stadionowe trybuny – jak niżej podpisany – ryzykujesz przesadę w każdym zdaniu. Ale jeśli Polacy tym razem nie zasłużyli, by zapędzić się w komplementach, to znaczy, że nikt nigdy nie zasłuży.
Zanim piłka poszła w ruch, można było przypuszczać, że dla bezstronnego, niezaangażowanego po żadnej ze stron kibica będzie to widowisko trudne do zniesienia. Że obaj rywale będą raczej chcieli uniknąć przykrego, niż wykreować przyjemne, zgodnie z duchem mistrzostw, na których prawie wszyscy stawiają na futbol powściągliwy, minimalizujący ryzyko.
Tymczasem Polacy natychmiast przygnietli Szwajcarów agresywnym pressingiem. Natychmiast w sensie ścisłym, stąd koszmarny błąd, który rywale popełnili już po kilku sekundach gry. I okazało się, że nie ma sensu rozdzielanie opowieści o naszej reprezentacji na część ofensywną – eliminacyjną, byli wtedy najbardziej bramkostrzelni w Europie – oraz defensywną – z turnieju we Francji, jako jedyni obok Niemców nie stracili tu gola. Bo Nawałka zbudował drużynę elastyczną, zdolną przystosować się do każdych okoliczności. Szwajcarzy bledli i wtedy, Polacy cierpliwie cyzelowali natarcie pozycyjne, i wtedy, na ich pole karne szedł ponaddźwiękowy kontratak. Jak przy pierwszej bramce, poprzedzonej idealnym wyrzutem bramkarza Łukasza Fabiańskiego, chaotyczną plątaniną kopnięć Kamila Grosickiego, przepuszczeniem piłki przez sprytnie uchylającego głowę Milika, wyrokiem wykonanym z zimną krwią przez Kubę Błaszczykowskiego. Niewykluczone, że przemknęła nam przed oczami najszybsza zakończona strzałem kontra podczas całego turnieju.
To właśnie były kapitan – Błaszczykowski – zasłonił wszystkich na boisku. Pierwszy zawodnik od czasów Zbigniewa Bońka, który na turnieju strzelił gole w dwóch polskich meczach z rzędu. Nasz najskuteczniejszy na mistrzowskich imprezach reprezentant po upadku komuny. Sam wbijał lub asystował przy wszystkich golach na Euro 2012 i Euro 2016. A teraz jeszcze odwalił tytaniczną robotę w defensywie. Gigant.
Być może ładniej opisuje jednak naszą reprezentację 100-procentowa celność podań, z jaką na przerwę schodził do szatni Krychowiak. Bo gdyby nie tamte nieszczęsne strzały, to musielibyśmy w pierwszej połowie krzyczeć, że Polacy długo grali niemal perfekcyjnie. Że kopią w skupieniu i z rozwagą, wyglądają na piłkarzy, którzy starają się przemyślać każdy wykonany na boisku gest. I że ich forma – to wiadomość najwspanialsza – wraz z rozwojem turnieju rośnie. Aż strach pomyśleć, co zostałoby ze szwajcarskiej defensywy, gdyby sobą był Lewandowski, znów osaczony przez tłum rywali. W Europie nikt nie wierzy w jego słabą formę, nadal posyłają na niego cały pluton.
Ze strachu umieraliśmy dopiero w drugiej połowie. Szwajcarzy uderzali w poprzeczkę, zmuszali do fruwania przy poprzeczce Fabiańskiego, który znów musiał popisać się najwyższym kunsztem. To normalne, chwile słabości miewają na wielotygodniowym turnieju wszyscy. A rywale, żeby Polskę skrzywdzić, muszą porwać się na coś ekstra, wyczyn magiczny. Żeby nasza bramka przestała być na Euro 2016 nietykalna – dopiero po 352 minutach! – potrzeba było najpiękniejszego gola na turnieju.
Z czasem jednak coraz bardziej zapominaliśmy o demonstracji polskiej siły, a zaczęliśmy dostrzegać polską słabość. Bo Nawałka zwlekał ze zmianami. Przywoływał traumatyczne wspomnienia z poprzednich mistrzostw Europy, podczas których bezczynnie zastygał trener Franciszek Smuda. I też nie chciał wstrzyknąć w drużynę świeżych sił.
Łatwo pojąć, co obecnym selekcjonerem powodowało – choć sam tego nigdy nie przyzna, rezerwowym zwyczajnie nie ufa. Zmiennicy rozczarowali z Ukrainą, nieustraszonego młodziana Bartosza Kapustkę uziemiła dyskwalifikacja za kartki, więc Nawałka postanowił wycisnąć z podstawowego składu ostatnią kroplę potu. Najwyraźniej uznał, że dotarł do granic możliwości polskiego futbolu, któremu zasobów ludzkich wystarcza na bardzo dobrą jedenastkę, ale nie wystarcza na przyzwoitą rezerwę. I złamał się dopiero w dogrywce, gdy Krzysztofa Mączyńskiego dopadły skurcze. W 101 minucie! W batalii z przeciwnikiem, który po fazie grupowej odpoczywał dwa dni dłużej! I którego najpierw przygniatało się tak kosztownym energetycznie pressingiem!
Granic możliwości podstawowej jedenastki wciąż jednak nie poznaliśmy. Przybywa powodów, by nie obawiać na Euro niemal nikogo. Przybywa też powodów, by to inni obawiali się Polaków.