Piłkarze rozprawili się z broniącą złota Hiszpanią (2:0), a Antonio Conte wyrósł na głównego na razie trenerskiego bohatera mistrzostw. Bo w rewanżu za finał poprzedniego Euro sensacyjny był nawet nie wynik, lecz przebieg gry.
Nigdy nie wierz Włochom, że są słabi. Nie daj się podpuścić zwłaszcza wtedy, gdy ogłaszają, że wysyłają do walki najsłabsze pokolenie piłkarzy w historii. Jak teraz.
W ogóle zastanów się, kiedy spróbujesz pomyśleć o współczesnym futbolu kliszami. Bo w poniedziałkowym hicie przewidywalny był jedynie pierwszy gol. Strzelony po błędzie hiszpańskiego bramkarza Davida De Gei, dzięki dobitce Giorgio Chielliniego. Brzydki, w estetyce włoskiej.
Czyli stało się wedle planu, mieliśmy przecież obejrzeć klasyczne zderzenie wielkich futbolowych cywilizacji – wojnę ideologii z dawno rozpisanymi rolami ogłaszali nawet sami Włosi. W zawodnikach hiszpańskich chcieli widzieć artystyczne wolne duchy, którym trener Vicente del Bosque zezwala biegać, gdzie ich fantazja poniesie. A przeciwstawiali im komunę robotników uznających tylko pracę wspólną, poddanych drylowi Antonio Conte. Ludzi spoconych i umorusanych, którym nic nie przychodzi łatwo.
Nie sprawdziło się nic. Owszem, Włosi rozebrali hiszpańską metodę na cząstki elementarne i totalnie ich sparaliżowali, nawet pierwszy hiszpański mag Andres Iniesta nie mógł zrobić z piłką niczego sensownego. Ale sami fruwali jak natchnieni. Atakowali płynnie, pod hiszpańskie pole karne błyskawicznie przedostawali się, do przerwy mogli prowadzić kilkoma golami. Emanuele Giaccherini strzelał z przewrotki i bawił się dryblingami, a napastnik Graziano Pelle nie dość, że idealnie podawał z klepki, to jeszcze znajdował czas na solidną pracę defensywną (biedny, prześladowany od pierwszych sekund Sergio Busquets…). To w skali europejskiej przeciętniacy, ale do turnieju zostali przygotowani idealnie. I niemal wszystko przychodziło im łatwo. Zdumiewająco łatwo. De Gea obronił w tym meczu więcej strzałów niż we wszystkich poprzednich na turnieju razem wziętych.
Na stadionie Saint-Denis grali uczestnicy finału Euro 2012, co sugerowało pojedynek równorzędnych rywali. Jednak to złudzenie, z tamtego kijowskiego wieczoru zostało nam przede wszystkim wspomnienie sportowego gestu hiszpańskiego bramkarza Ikera Casillasa, który w ostatnich sekundach popędzał sędziego, by ten czym prędzej zakończył grę i oszczędził Włochom znoju. Włochom okrutnie poobijanym, przegrywającym 0:4, czyli w rozmiarach niespotykanych ani w finałach Euro, ani w finałach mundiali.
Gdy teraz zbliżało się paryskie spotkanie starych znajomych, też nie robili wielkopańskich min. Konfrontowali swoją recesję z dążącym do nieskończoności zwycięskim „cyklem” – ich zdaniem historia piłki składa się z cykli – Hiszpanii, która wprawdzie przegrała ostatni mundial, ale jej kluby sezon w sezon biją wszystkich w Lidze Mistrzów i Lidze Europy.
Conte nie modlił się jednak o cud, lecz planował. I pojedyncze wyzwania, i cały turniej. Dzięki perfekcyjnej inauguracji z Belgią (też 2:0, sami Włosi uważają ją za bogatszą w talent) jako pierwszy na mistrzostwach awansował do 1/8 finału, więc mógł rzucić na Irlandię rezerwy. A ponieważ rzucił wtedy rezerwy, to aż dziewięciu jego piłkarzy wyszło na Hiszpanię po dziesięciu (!) dniach odpoczynku.
I znów zademonstrowali futbol perfekcyjny. Biorąc pod uwagę ich indywidualną klasę, Conte wyreżyserował arcydzieło. To na razie główny trenerski bohater mistrzostw. Dla osiągnięcia celu nie musiał nawet poświęcać urody spektaklu – chyba, że uznamy, że zniszczył widowisko, ponieważ uczynił jałowymi starania rozgrywającego Iniesty (najlepszego wśród Hiszpanów, oddał zresztą najgroźniejszy strzał).
Być może jego rodacy wreszcie zatem uznają, że cykl się skończył. Włoscy piłkarze śledzili tę złotą historię z bliska, bo nikt nie mierzył się ostatnio z Hiszpanią częściej – grali z nią podczas Euro 2008, gdy potęga wschodziła (przegrali w ćwierćfinale), grali z nią w szczycie imperium (finał Euro 2012), i zagrali z nią na Euro 2016, u schyłku panowania.
Kto wie, może Hiszpanię sami niebawem zdetronizują, właśnie awansowali na głównych obok Niemców faworytów. A ich sława jako mistrzów wyciskania maksimum z minimum ustąpi sławie mistrzów, którzy potrafią wycisnąć wszystko z niczego.