W bramkach stali giganci, ale nawet nie musieli wyskakiwać z siebie – rzuty karne w szlagierowym ćwierćfinale Euro 2016 to był raczej pokaz strzeleckiej bezradności. Bardziej partaczyli Włosi, którzy po 54 latach wreszcie przegrali z Niemcami.
Simone Zaza – wpuszczony na boisko w ostatnich sekundach dogrywki! – przed strzałem długo dziwacznie pląsał. Graziano Pelle uderzył tak, że na podwórku krzyczelibyśmy o „kapciu”. Leonardo Bonucci w ostatniej chwili się zawahał.
Żaden nie trafił, a listę tych, którzy pudłowali w okropnym stylu, moglibyśmy ciągnąć. Piłkarze dotarli aż do dziewiątej serii karnych! Aż przemknęło mi przez głowę, że Polacy na Euro 2016 uderzali z 11 metrów jeszcze świetniej niż sądziliśmy.
Ale najpierw dłonie wysoko nad głowę wyciągnął Jerome Boateng. To przez niego doszło do dogrywki, do której miało nie dojść. Chciał wyraźnie pokazać sędziemu, że nie próbuje Giorgio Chielliniego szarpać ani popychać, jednak w ręce uderzyła go piłka. Rzut karny. Zawalił w tej akcji kandydat na bohatera wieczoru – zostałby nim, gdyby Niemcy utrzymali 1:0. Brakowało im niespełna kwadransa.
Na 1:1 wyrównał inny kandydat na bohatera wieczoru. Z jedenastu metrów idealnie przymierzył Bonucci, strzelający karnego w meczu po raz pierwszy w karierze.
Ten mecz to była uczta. Nie uczta dla każdego, ale uczta. Mecz rarytas, w którym obie strony tak cyzelują ruchy w obronie, że uprawiają wręcz kaligrafię. Mecz pełen drobnych smaczków, w którym najbardziej wirtuozersko wyglądają ci od burzenia. Bonucci i Boateng nie tylko pilnowali, by na ich pole karne wróg nie rzucił nawet papierka, ale jeszcze sami próbowali rozgrywać. Rozgrywać z sensem.
Inna sprawa, że długo tylko oni znajdowali niekiedy ułamek sekundy, by przymierzyć. W środku pola było zbyt gęsto i zbyt duszno.
Włochów można zrozumieć. Przed każdym ich spotkaniem podczas Euro wysłuchiwaliśmy wszak tej samej śpiewki. Belgowie? Bezapelacyjnie bogatsi w talent, nasza nadzieja to taktyka, harówka, poświęcenie. A jednak udało się wygrać 2:0. Hiszpanie? Bezapelacyjnie bogatsi w talent, nasza nadzieja to taktyka, harówka, poświęcenie. A jednak udało się wygrać 2:0. I to oba wieczory należały do najwspanialszych na turnieju.
Teraz to samo. Niemcy? Bezapelacyjnie bogatsi w talent, nasza nadzieja to… Zmieniło się tyle, że Włosi mieli świadomość, iż w ćwierćfinałowym przeciwniku nie spotkają ani takiego chaosu, jak u Belgów, ani tak wolnego przesuwania piłki, jak u Hiszpanów. Że tym razem zderzą się z drużyną niemal kompletną, zapewne najlepszą obecnie reprezentacją na świecie, nad którą nie będą mieli nawet przewagi fizycznej. I postawili na ostrożność skrajną, niewtajemniczeni mogliby ją uznać za wręcz patologiczną.
No dobrze, a czym kierowali się Niemcy? Od początku faworyci turnieju, rozpędzeni, wiedzący, że rywal w zapaści, że jego zasoby kadrowe wynędzniały jak nigdy w historii?
Oni oczywiście panicznie boją się Włochów z przyzwyczajenia. Polakom kojarzy się ta piłkarska nacja ze wszystkim, tylko nie z lękiem, ale pogłębianie kompleksu ciągnie się już 54 lata. Nasi sąsiedzi zderzali się na imprezach mistrzowskich z Italią ośmiokrotnie i nie wygrali nigdy, sposób znajdują na nich okrutni rywale zawsze, niezależnie od okoliczności. Ostatnio, czyli w półfinale poprzedniego Euro, Niemcy mieli tego pecha, że jedyny wielki mecz w karierze rozegrał Mario Balotelli. A przedostatnio, czyli w półfinale mundialu sprzed 10 lat, tuż przed nieuniknionymi, jak się zdawało, rzutami karnymi decydujący cios zadał nieszczęśnikom Fabio Grosso, który nigdy wcześniej, ani nigdy później się już na najwyższy poziom nie wzbił.
Te prześladujące piłkarzy ze wszystkich zakątków świata zmory – po włosku „bestie nere”, nawet potentaci mają swoich notorycznych oprawców – pojąć niekiedy trudno. W końcu dlaczego na psyche współczesnego gracza mają wpływać mecze z przeszłości, w których nie tylko nie uczestniczył, ale nawet ich nie oglądał? A jednak wpływają. Czytasz o klątwie każdego dnia, słyszysz o niej w setkach decybeli, wciskają ci do głowy, że nadciąga śmiertelne zagrożenie, wszelkimi dostępnymi kanałami.
Najwspanialsze widowisko obaj giganci stworzyli w półfinale mundialu w 1970 r. W dogrywce padło wówczas aż pięć goli, do historii przeszedł ów hicior jako „Mecz XX wieku”. I wyobraźcie sobie, że Niemcy – przegrali, to chyba jasne – nigdy się ponoć z tamtej porażki otrząsnęli. Niektórzy naprawdę w to wierzą.
Dlatego w Bordeaux obrali strategię możliwie bezpieczną. Nie uspokoiło ich nawet to, że kontuzja wyeliminowała centralną postać włoskiej drugiej linii (33-letni Daniele De Rossi), a dyskwalifikacja za kartki – jego naturalnego następcę (35-letni Thiago Motta). I że z konieczności zastąpi ich rezerwowy Juventusu (23-letni Stefano Sturaro), którego nazwisko wywołało wściekłe protesty po ogłoszeniu powołań na Euro 2016. Niemcy zdają sobie sprawę, że u Conte wyjęcie pojedynczego trybiku nie rozreguluje mechanizmu.
A ponieważ na boisko wybiegło mnóstwo zawodników zagrożonych wykluczeniem z półfinału w razie żółtej kartki – w tym niemal wszyscy obrońcy, od Boatenga i Hummelsa do Bonucciego, Chielliniego i Barzaglego – to długo unikali nawet bardziej stanowczych interwencji, pierwszy faul sędzia odgwizdał po niespełna kwadransie. Gwałtowniej zrobiło się dopiero po przerwie, ale nawet wówczas na agresję pozwalali sobie raczej ci, którzy wiedzieli, że za upomnienie nie zapłacą dyskwalifikacją.
Z czasem błędów – błędzików – przybyło, to wraz z narastaniem zmęczenia nieuniknione. Ale obaj fenomenalni bramkarze, Gianluigi Buffon oraz Manuel Neuer szczytowego kunsztu długo demonstrować nie musieli. Bo ci, którzy się mylili, mieli asekurację. Czujną, skupioną na każdym geście.
Mur rozbił Mario Gomez. Finezyjnym podaniem ze skrzydła, którego spodziewaliśmy się po każdym z ofensywnych niemieckich piłkarzy, tylko nie po nim, lubiącym przebywać w polu karnym napastniku. I niewiele brakowało, by włoską defensywę całkiem wysadził w powietrze – ale jego jeszcze piękniejszy strzał piętą z powietrza zatrzymał Buffon. W stylu zapierającym dech. Tak, można mu wierzyć, że dociągnie w bramce Italii do czterdziestki. On, rozgrywający w reprezentacji mecz numer 160. Gdyby nie jego parada, Niemcy podwyższyliby na 2:0. I uniknęli nerwów.
Niemcy, którzy przepędzili upiora. Nie dość, że awansowali do półfinału, to jeszcze oszczędzili sobie – i przyszłym pokoleniom – wtłaczania do głów przesądu, że Włosi są nietykalni. Już nie są. Wreszcie przestali być tak straszni, jak ich malują.